Wpisy
Tak jest! Ruszamy już jutro! Moja pierwsza okazja żeby irytować ludzi słabym holenderskim!
Z tej okazji mini rozmówki polsko-niderlandzkie:
czesc - Hoi!
dziekuje / dziekuje bardzo - Bedankt / heel erg bedankt (bedankt / hejl erh bedankt)
prosze - Alstublieft
do widzenia - Tot ziens
stacja benzynowa - Tankstation
centrum miasta - Stadscentrum
autostop /autostopowicz - Liften / lifter
piwo - Bier
na zdrowie! - Proost! (prołst)
przepraszam, czy jedziesz do...? - Pardon, gaat u naar ... ? (pardon, haat u naar)
przepraszam, czy jedziesz w kierunku...? - Pardon, gaat u in de richting van ... ? (pardon haat u in de rihtinh fan...?)
czy mozesz mnie tutaj wysadzic? - Kunt u me daar afzetten?
czy mozesz mnie wysadzic w...? - Kunt u me afzetten in ... ?
nazywam sie... - Mijn naam is.../ Ik heet ... (mijn naam is.../ik hejt...)
pochodze z... - Ik kom uit ... (ik kom aut...)
milego dnia! - Prettige dag! (pretihe dah!)
przepraszam, nie mówie po niderlandzku - Sorry, Ik spreek geen Nederlands. (sori, ik sprejk hejn nejderlands)
czy mówi pan po angielsku? - Spreekt u Engels? (sprejkt u engels?)
nie rozumiem - Ik begrijp het niet. (ik behrajp het niet)
jestem turysta. - Ik ben een toerist. (ik ben ejt turist)
lubię cukierki - Ik hou van snoepjes (ik hoł fan snupjes)
Przyznam, że trochę opuściłam się z pisaniu relacji, porzucając ją w najciekawszym momencie. Mam nadzieję, że wena jeszcze się pojawi, a tymczasem mam do zaprezentowania film nakręcony podczas mojej ostatniej podróży. Jak wszyscy wiedzą, jesteśmy po długim majowym weekendzie, który oznacza coroczne Międzynarodowe Mistrzostwa Autostopowe, które w tym roku swoją metę miały w Budapeszcie. Tak więc - 27 kwietnia wystartowałyśmy razem z pozostałymi 200-stoma parami na Węgry. Pomimo tego, że w filmie za dużo o mistrzostwach nie ma, to polecam obejrzeć jak przebiegła nasza droga:
Również, jeżeli jesteście ciekawi losów poprzedniej właścicielki bloga (a mojej siostry), odsyłam na:
http://pieknestopy.wordpress.com/2013/04/28/autostopowe-powolanie/
Portugalia
Przejeżdżając przez rzekę, naturalna granicę hiszpańsko-portugalską, trafiamy do niedużej mieściny. Nad budynkami wznosi się spora, zadrzewiona góra, z wielką, metalową rzeźbą kozicy na szczycie. Christine, mimo, że już dawno miała nas wysadzić, postanawia zawieść nas na sam czubek góry, byśmy mogły podziwiać widoki z wysoka i następnie zawieść nas z powrotem na dół. Droga wije się zakolami coraz wyżej, skręcamy co jakiś czas to tu, to tam, by wreszcie stanąć w najwyższym miejscu. Widok jest oszałamiający. Pod nami rozciąga się ogromna rzeka, przy której przycupnęło miasteczko. Pas błękitu zmierza na zachód, stopniowo zlewając się z niebem. Słońce rzuca swe promienie od południa, tworząc bliki świetlne na wodzie. Oprócz tego mnóstwo drzew, zieleń jest wszędzie - roślinność kaskadowo schodzi w dół, opanowując również rozległą przestrzeń przy rzece. Robi to na nas takie wrażenie, że postanawiamy nie wracać. Dzień zmierza już ku końcowi, nie przejedziemy wiele więcej do wieczora. Tutaj mamy natomiast niepowtarzalną okazję obudzić się patrząc na tak piękny krajobraz. Rozmawiamy wesoło, wykładając Christine nasz plan i ustalając z nią, że zawiezie nas trochę niżej, by następnego dnia było się nam łatwiej wydostać. Tak też robimy. Stajemy mniej więcej w połowie odcinka, dzielącej nas od podstawy góry i żegnamy się, dziękując za pokazanie nam tak cudownego miejsca. Samochód odjeżdża, my siadamy przy drodze, zaczynając piknik. Spożywając nasze zapasy, zauważamy, że sporo aut zmierza jezdnią na prawo. Ewa idzie na przeszpiegi. Mój prywatny, nieustraszony zwiadowca wraca z rekonesansu z dobrymi wieściami - za zakrętem znajduje się miejsce na camping z grillem, toaletą i wodą. To małe ucywilizowanie tego miejsca w żaden sposób nie niszczy jednak jego uroku. Wszystko jest bardzo dyskretnie wtopione w otoczenie. WC znajduje się w małym budynku z szarego kamienia, kamienny również jest grill, przy którym znajduje się mały kranik, oraz zabudowane źródełko, z którego wytryska woda. Przy nielicznych stolikach siedzą liczne portugalskie rodziny, ucztując oraz radośnie się śmiejąc i rozmawiając.
Santiago de Compostela jest czymś czego się nie spodziewałam. Zupełnie nie przypomina miejsc do których zmierzają pielgrzymi. Oczywiście, wokół nas mnóstwo jest sklepów z dewocjonaliami, wszystko jednak w mniej kiczowatym i przytłaczającym stopniu. Może z tego powodu, że miejsce to odwiedza inny typ ludzi, nie ma tutaj chmary babć, które przyjeżdżają z autokarową pielgrzymką. Architektura jest również bardzo przyjemna, wokół brukowane uliczki i budynki z gładko ociosanych kamieni. Włóczymy się po mieście, odwiedzamy kawiarenkę internetową, gdzie desperacko usiłujemy znaleźć nocleg na couchsurfingu w Lizbonie. Mamy być tam już za dwa dni i dalej nie mamy gdzie spać!
Wreszcie postanawiamy zobaczyć katedrę i chodząc wokół niej nagle słyszymy... język polski! Od razu w naszych ust wyrywa się "Polacy!". Na to zawołanie odwracają się dwaj chłopcy, którzy zapewne również są pielgrzymami, co można poznać po plecakach, i typowych muszli św. Jakuba do nich przytłoczonych. Po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że jedziemy w to samo miejsce. Oczywiście oni, również wybierają się tam autostopem. Co wiec zrobić? Musimy pojechać tam razem, wspólnie! Żeby było ciekawiej rozdzielamy się, łącząc się w pary mieszane, ja jadę z Arkiem, Ewa z Michałem. Godzinę później, po zrobieniu wszystkiego, co zrobione być musiało, wydostajemy się na wylotówkę, korzystając z niezawodnej mapy od Javiera. Już zaraz łapiemy pierwszy samochód, do którego zostaję wpakowana z moim nowym partnerem podróży.
Zostajemy wysadzeni w następnym miasteczku gdzie ponownie wyciągamy kciuki. Stoimy jakiś czas, gdy wreszcie zatrzymuje się wóz z hiszpańskim małżeństwem. Próbuję dogadać się z kierowcą, pokazując mu javierową mapę, która mimo, że jest cudownym prezentem i ułatwieniem, jest również dość skąpa, jak to mapa z google. W każdym razie mężczyzna pokazuje mi, że jedzie do wioski na trasie, wyraźnie wskazując palcem na linię oznaczającą drogę. Świetnie! Wsiadamy zadowoleni. Nawiązujemy rozmowę, pytają się skąd jesteśmy i czy idziemy na pielgrzymkę. Arek odpowiada, że owszem, jest on pielgrzymem, wyruszył z Hiszpanii, do której dotarł autostopem. Jedziemy radośni z samego faktu, że się przemieszczamy, z nadzieją, że już wkrótce zobaczymy najdalej wysunięty kraniec Europy na zachód, który przez starożytnych uważany był za koniec świata (potem dowiadujemy się, że jest to bezczelny paszkwil, a najbardziej zachodni punkt znajduje się w Portugalii). Nagle zaczyna dziać się coś nieprzewidywalnego. Mijamy tabliczkę z drogowskazem na Finisterrę, skręcając w zupełnie innym kierunku. Arek reaguje, pyta się, czy moglibyśmy tutaj wysiąść. Kierowca jednak uspakaja nas, pokazując rękoma, że niedługo skręci z powrotem, wracając na trasę. Jedziemy i jedziemy, co raz to skręcając i oddalając się od naszego zamierzonego kierunku. Wreszcie samochód zatrzymuje się. Dziękujemy niepewnie i wysiadamy. Przed nami rozciąga się pustka, dosłownie - nic tu nie ma, oprócz kilku drzew i asfaltu przez który przejeżdża jedno auto na 15 minut. Nasi Hiszpanie mówią nam, że jest tutaj pole namiotowe i gdybyśmy nie zdołali niczego złapać, możemy się przespać w tym miejscu. Tam dalej, dodają, jest szlak Santiago i następnie udają się na wspomniany camping w celu spożycia soków wysokoprocentowych. Czyżby źle nas zrozumieli? Nie jesteśmy przecież pielgrzymami, już nie! Nie chcemy tutaj zostawać, musimy jechać dalej! Tylko co tu zrobić, jak tego dokonać, skoro przestrzeni wokół nas nie można inaczej opisać niż jako... zadupia. Powoli tracę nadzieję, nie wiem gdzie znajduje się moja siostra, jestem na nieznanym terenie, ponad trzy tysiące kilometrów od domu z chłopakiem, którego poznałam kilka godzin temu, posiadając marne szanse, żeby się stąd wydostać. W dodatku okazuje się, że oboje jesteśmy początkującymi autostopowiczami, to nasza pierwsza duża wyprawa, a naszych weteranów wysłaliśmy w podróż razem. Zaczynam instynktownie iść do przodu, po chwili jednak zauważamy tabliczkę, że to następnej miejscowości jest jakieś 7 kilometrów. Machamy więc do każdego samochodu, który przejeżdża (a nie jest ich dużo ;)). Musimy wyglądać naprawdę przykro i żałośnie gdyż... jeden z nich się zatrzymuje (tak! na litość i minę zbitego psa też da się łapać!). Są to starsi hiszpańscy turyści, którzy, podobnie jak my, nie wiedzą gdzie się znajdujemy. W dodatku twierdzą, że właśnie przyjechali z Finisterry, która jest w odwrotnym kierunku niż łapiemy, co kompletnie mnie dezorientuje. Po długiej dyskusji decydujemy się, że pojedziemy razem z nimi, przed siebie, i zobaczymy gdzie nas to doprowadzi. Wszystko będzie lepsze od tego miejsca! Na szczęście, chwilę potem widzimy drogowskaz i okazuje się, że to my mieliśmy rację i kierunek jest dobry. Nasi dobroczyńcy okazują się bardzo sympatycznymi ludźmi, którzy w dodatku mówią po angielsku, co pozwala na przeprowadzenie małej pogawędki. Po tym gdy dowiadują się, że jesteśmy z Polski, opowiadają zabawną ciekawostkę - w jednym regionie Hiszpanii dialekt innego regionu jest tak niezrozumiały, że nazywają go językiem polskim. Staruszkowie okazują się tak życzliwi, że nadrabiają trochę drogi i wysadzają nas w idealnym miejscu. Tam, nie wyciągamy nawet kciuków, już zatrzymuje się auto. Za kierownicą siedzi Bask, obok jego baskijska żona. Proponują, że zabiorą nas do miasteczka po drodze, na co bez wahania się zgadzamy. W czasie jazdy okazuje się, że mają ochotę zawieźć nas dalej i podrzucają nas na sam koniec klifu na Finisterze. I tak nadrabiamy stracony czas, będąc pierwszymi na mecie.
Już obserwując krajobraz z okna samochodu moje oczy otwierają się z podziwu. Dopiero jednak wychodząc na otwartą przestrzeń mogę w pełni chłonąć widoki. A są one niesamowite. Skalisty klif, otulony zielonymi roślinami, przez które przeświecają plamy fioletu, na tle bezkresnego, ogromnego oceanu. Gniewna woda bije o nagi kamienisty brzeg, białe prądy przecinają błękit. Wszystkiego dopełnia czyste, burzowe powietrze, i wiatr, który smaga skórę i wichrzy włosy. Przed oczami rozciąga się przestrzeń, ogromna przestrzeń, nie widać punktu w którym kończy się ocean, tylko niebieski, niebieski, niebieski, który brnie na zachód, przechodząc w coraz to kolejne odcienie. Nie wyobrażałam sobie niczego tak pięknego, to chyba najcudowniejsze miejsce w którym kiedykolwiek byłam.
Wkrótce potem kontaktujemy się z drugą grupą, która chwilę potem dojeżdża. Chłoniemy widoki, robimy mnóstwo zdjęć, znajdujemy słup na którym widnieją pamiątkowe napisy, i również zostawiamy swój ślad. Tak mija czas, doprowadzając nas do momentu zachodu słońca. Zaraz potem robi się całkowicie ciemno. Siedzimy, pijąc sangrię i słuchając wieczornych odgłosów. Nagle z ciszy wyławia się męski głos, który jak się okazuje, należy do francuskiego pielgrzyma. Nawiązujemy rozmowę, z której wynika, że przebył on odcinek z Francji na Finisterrę, czyli jakieś 1700 kilometrów. Ta liczba nawet nie mieści mi się w głowie, nie umiem sobie wyobrazić przejścia takiego dystansu na własnych stopach. Po prostu nie potrafię. Wkrótce dołącza się do nas inny odgłos mowy. Odgłos, który przeszywa serce smutkiem. Jego barwa jest tak przeraźliwie żałosna i zmartwiona, że sami powstrzymujemy się od płaczu. Okazuje się, ze tym razem jego właścicielem jest obywatel Hiszpanii, któremu nadajemy wdzięczne imię "smutny Hiszpan". Pyta się, czy ktokolwiek mówi w jego języku, a gdy słyszy odpowiedź odmowną, dziękuje i zbiera się do odejścia. Zatrzymujemy go, przywołując i zapraszając go do naszej gromadki. Zaraz potem, wychodzi na jaw, że charakter i mimika twarzy tego człowieka nijak ma się do przykrych dźwięków, które wydostają się z jego ust. W rzeczywistości jest to wesoły i pogodny człowiek.
Robi się coraz później, więc postanawiamy postawić namiot. Idziemy na pagórek, znajdujemy idealne miejsce z widokiem na ocean, rozbijamy się, w międzyczasie łamiąc kilka elementów i wracamy po bagaże. Leżą one pod drewnianą wiatą, która rano służy sprzedawcom pamiątek za schronienie. Gdy tylko jednak odchodzimy od naszego nowego obozowiska, rozpętuje się straszna burza. Ściana deszczu spada na ziemię, Jesteśmy więc uwięzione pod wiatą, gdyż pchanie się do namiotu z plecakami w tym momencie skończyło by sie jedynie przemoczeniem do suchej nitki. Tutaj spędzamy również noc (bo czekając, aż przestanie lać, zasypiamy), w towarzystwie naszych nowych przyjaciół.Rano okazuje się, że spałam na nożu, położonym na gołym betonie (? :O). Wolno, niespiesznie próbujemy się przebudzić. Tak wolno, że pojawiają się sprzedawcy pamiątek, którzy rozkładają swój towar niedaleko nas. Nasz poranek urozmaica towarzystwo bardzo brzydkiego psa, który, jak nam się wydaje, warczy na nas. Przekonujemy się jednak, że nie ma on złych intencji, i, oprócz tego, że ma bardzo parszywą i brzydką mordkę, nie posiada umiejętności oddychania w normalny sposób. Przy każdym nabieraniu i wypuszczaniu powietrza z jego paszczy wydobywa się świszczący bulgot, przypominający warczenie. Zajmuje nam to trochę czasu, zanim wreszcie wszystko pakujemy i jesteśmy gotowi do dalszej drogi (w między czasie Smutny Hiszpan wraz z Pielgrzymem Francuzem opuszczają nas). Pytamy się młodej pary, czy nie zabraliby nas do bardziej cywilizowanego miejsca. Zgadzają się i wkrótce siedzimy zadowoleni w samochodzie. Okazuje się, że mogą podwieźć trochę dalej chłopaków, którzy kierują się już w stronę domu. Chwilę potem docieramy na drogę, na której mamy wysiąść z Ewą. Żegnamy się z Arkiem i Michałem, a nasze ścieżki od tego momentu się rozchodzą.
My, powoli, powoli próbujemy dostać się na drogę do Portugalii. Jedziemy między innymi z rodzinką Rumunów, ściśnięci razem w piątkę, słuchając piosenek w ich języku. Zostajemy wysadzone na drodze krajowej, która ma nas zaprowadzić do naszego celu. Jesteśmy jednak zbyt chciwe, chcemy osiagnąć go szybciej, jadąc autostradą. Jest tylko pewien problem. Do autostrady trzeba dojść, na piechotę. Wtedy nie wiemy jeszcze jak daleko się znajduje i ile nam to zajmie. Ochoczo jednak podążamy w jej kierunku. Musimy iść poboczem bardzo ruchliwej jezdni, co chwilę ktoś na nas trąbi. Nasza obecna sytuacja jest jeszcze bardziej niekomfortowa, ze względu na nasze ogromne plecaki, które bardzo nam ciążą. Nie poddajemy się i idziemy dalej. Krok za krokiem walczymy ze stromizną ulicy, pnąc się w górę. Wreszcie, po godzinie wyczerpującego marszu naszym oczom ukazują się bramki. Miejsce jest wprost idealne. Przejeżdża tędy sporo samochodów, przed bramkami jest mnóstwo miejsca do zatrzymania. Perfekcyjnie, po takiej wycieczce nie mogło nas spotkać nic lepszego. Wykończone zrzucamy z siebie bagaże, siadamy i wyciągamy jedzenie, odpoczywając przed ponownym łapaniem. Nasz cudowny spokój zakłóca nagle samochód, który do nas podjeżdża. I oczywiście, nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie był to… Samochód obsługi autostrady. Patrzę tylko zmęczonym wzrokiem, obserwując rozwój wypadków, wiedząc jednocześnie, co oznacza przybycie tego auta, nie raz byłyśmy przeganiane spod bramek. Ewa zaczyna z nimi rozmowę. Obrana taktyka: udawanie debila. „Nie rozumiem po hiszpańsku. Polski? Mówisz po polsku? Nie wiem co do mnie mówisz… Nie rozumiem, nie mówię po hiszpańsku…”. Intruzi nie chcą się jednak odczepić, powtarzanie tych zdań w kółko nie skutkuje. Nawet osoba z IQ równym 50, zorientowałaby się, czego oczekują od nas delikwenci, trzeba zatem przyjąć inną strategię. Zaczynamy tłumaczyć, że przebyłyśmy długą drogę i nie mogą nas stąd wyrzucić. Oni twierdzą co innego, a mianowicie, że musimy cofnąć się do miejsca z którego przybyłyśmy, czyli tam gdzie wysadzili nas Rumuni. Tłumaczymy i błagamy, kombinujemy na wszelkie sposoby. Panowie są bardzo mili, naprawdę. Dzwonią nawet do swojego szefa. Jednak są oni tylko jego podwładnymi. Szef to szef. Rozkaz to rozkaz. A dwie autostopowiczki na wjeździe do autostrady to… ech.. po prostu trzeba je stamtąd wywalić.
Poddajemy się. Mamy to szczęście, że nie każą nam wracać tam o własnych nogach (to byłby dramat godny tragedii Sofoklesa). Wpakowują nas więc do samochodu i, z krwawiącym sercem – wracamy. W naszych oczach pojawiają się łzy, gdy przez okno widzimy trasę. Całe kilometry potu, trudu i ciężaru. Nasz kierowca stwierdza, że jego pryncypał to idiota. To stwierdzenie podnosi nas trochę na duchu. Podsumowując: stoimy w tym samym miejscu co półtora, czy nawet dwie godziny temu. Jesteśmy zmęczone i zdesperowane oraz dodatkowo straciłyśmy mnóstwo czasu. No, i nie będziemy jechać autostradką.
Przed nami , po drugiej stronie ulicy jakaś staruszka sprzedaje na małym straganiku zielone papryczki. I nasze, i jej działania nie przynoszą rezultatu – u niej nikt nie kupuje, u nas nikt się nie zatrzymuje. Ten fakt sprawia, że nawiązuje się miedzy nami jakaś niepisana więź i solidarność. Co chwilę spoglądamy na siebie i uśmiechamy się. Wreszcie mówię „Ewa, patrz jaka ona jest biedna, nie ma żadnych klientów. Chodźmy i kupmy od niej jedną paczkę, może właśnie po to tu stoimy, żeby jej pomóc.” Tak też robimy. Szczerze mówiąc, z perspektywy czasu, nie mam pojęcia co miało na celu to wydarzenie. Nic się nie stało za sprawą tych warzyw, okazało się nawet, że niekoniecznie są one jadalne bez ich uprzedniego ugotowania (czego nie miałyśmy oczywiście możliwości zrobić). Jedyne co nam przyniosły, to stado mrówek, które przyciągały, gdy już dogorywały w plecaku. W każdym razie, po pewnym czasie zatrzymuje się samochód, w nim – młoda dziewczyna i jej ojciec za kierownicą. Właśnie jadą odwieźć ją do domu ze studiów. Tatko jest mało rozmowny (dlatego bardzo jesteśmy zdziwione, gdy okazuje się, ze zatrzymali się z jego inicjatywy), dziewczę wręcz przeciwnie. W dodatku mówi po angielsku całkiem dobrze (naprawdę, w Hiszpanii i Francji jest to ewenement), mimo, że twierdzi, że nie używała go już od kilku lat. Jedziemy w miłej atmosferze. W pewnym momencie zmieniamy samochód, wraz z kierowcą, na auto naszej rozmówczyni. Jest tak sympatyczna, że przewozi nas przez granicę (swoją drogą bardzo umowną, składającą się w dwóch tabliczek obok siebie – E i P) i proponuje nam pokazanie okolicy. W momencie przekroczenia tej magicznej linii nie mogę uwierzyć w to co się stało. Moja Portugalia! Nareszcie! Po takim czasie, takim wysiłku w końcu ojczyzna fado oraz Christiano Ronaldo (;)) stoi właśnie przede mną. Silne wzruszenie uruchamia u mnie proces piszczenia i rzucania się po samochodzie na wszystkie stronie. Ale o tym co nas spotkało i co widziałyśmy od momentu wkroczenia na terytorium oznaczonym literką „P” dopiero później… :)
Hiszpania
Mamy dwie opcje w którym kierunku będziemy jechać - albo skierujemy się na San Sebastian (które kusi nas niesamowicie, bo wszyscy mówią, że jest bardzo piękne), albo Pampelunę. Postanawiamy, albo raczej ironicznie nie postanawiamy niczego - gdzie będzie jechać kierowca, tam pojedziemy i my. W momencie gdy zatrzymuje się samochód okazuje się, że tego dnia zwiedzać będziemy miasto słynące z walk byków. Podczas pierwszych minut rozmowy okazuje się, że przestawienie się z francuskich zwrotów (takich jak dziękuję, dzień dobry, do widzenia) na hiszpańskie jest trudniejsze niż myślałyśmy. Zresztą to samo spotyka nas gdy przekraczamy granicę w drugą stronę ;).
Niedługo potem możemy zacząć podziwiać pampeluńskie uliczki. Uderza mnie, jak bardzo charakter tego miejsca różni się od tego co widziałyśmy dotychczas. Hiszpańska architektura niczym nie przypomina tej we Francji. Postanawiamy pozbyć się plecaków, by zwiedzanie nie przerodziło się w katorgę. Sprawdzian naszej elokwencji i dyplomacji odbywa się w jednym ze sklepów, gdzie sprzedawane są rowery. Sprzedawczyni okazuje się bardzo miła, bez problemu pozwala nam zostawić tu bagaże. Mówimy, że wrócimy za godzinę, ładnie się żegnamy i ruszamy eksplorować Pampelunę.
Chodzimy klimatycznymi uliczkami, śpiewając hity Rickiego Marina (nie pytajcie się dlaczego...). Co krok zauważamy zwisające z balkonów, czy okien, plakaty krzyczące o odłączeniu się Kraju Basków (co jest szczególnie ciekawe, jako że Pampeluna nie leży wcale na jego terenie). Jesteśmy zszokowane gdy widzimy tabliczkę przed pewnym kościołem - okazuje się, ze w mieście które przechodzi przez szklak Camino de Santiago pielgrzym musi zapłacić za samo wejście 3 euro. Aż z oburzenia i idziemy dalej. Tyle o tym mieście. Wracamy po nasze plecaki. Znajdujemy odpowiednią, jak nam się wydaje, ulicę i przechodzimy ją kilka razy. Zaraz, zaraz... Dlaczego tego sklepu tutaj nie ma? Czy to na pewno odpowiednie miejsce? Czyżbyśmy się pomyliły? Okolica jednak wygląda znajomo. Adrenalinka trochę nam podskakuje gdy stwierdzamy, ze to bardzo prawdopodobne, że został on po prostu zamknięty i będziemy mogły zgłosić się po nie dopiero rano. Rozglądamy się raz jeszcze i znajdujemy odpowiedni budynek - rolety są zasunięte, dlatego tak ciężko było go odnaleźć. Na drzwiach odkrywamy kartkę ze wskazówką gdzie mamy szukać naszych bagaży - "Your backpacks are in next bike shop". Piszemy pod tym zdaniem podziękowania i rozbawione całą sytuacją udajemy się po nasz ekwipunek.
Okazuje się, że wyjechanie z tak dużego miasta jakim jest Pampeluna nie jest wcale łatwe. Wsiadamy do autobusu, ale ktoś robi szum, ze nie skasowałyśmy biletów. Mówimy zatem kierowcy, że następny numer pasuje nam lepiej i opuszczamy pojazd. Stoimy jakiś czas łapiąc, dopóki pomocni przechodnie nie mówią nam, że dalej znajdziemy lepszy punkt do autostopowania. Tam właśnie zatrzymuje się nasz samochód, który wiezie nas aż do Logroño Kierowcą jest miły hiszpański rolnik, który zaprasza nas na coca-colę do pubu o nazwie "The Drunken Duck". Tutaj poznajemy dziwny zwyczaj typowy dla Hiszpanii - wszystkie serwetki zgniecione w pięści zostają rzucone pod kontuar. Nasz farmer jest jak miły, że podwozi nas specjalnie na dogodne miejsce do autostopu. I od tego momentu zaczyna się chyba najbardziej ekscytująca część wyprawy... :)
Nie musimy czekać długo. Na wysepce na której stoimy po kilku minutach zatrzymuje się Latynos w średnim wieku, który, jak możemy zgadnąć po napisie na koszulce, jest z Kolumbii. Ivan, jak się przedstawia, mówi, że jedzie do pobliskiego małego miasteczka, w którym akurat trwa fiesta. Fiesta? Świetnie! Jak mogłybyśmy być w Hiszpanii i nie wiedzieć jak się tutaj świętuje? Tak więc zabieramy się z naszym nowym kolumbijskim przyjacielem do Navarette. Jesteśmy niesamowicie szczęśliwe - nie dość, że załapujemy się na zabawę, to jeszcze miejsce w którym się odbywa okazuję się być przepiękne. Pomiędzy kamiennymi budynkami ciągną się bardzo wąskie uliczki, jest naprawdę bardzo klimatycznie. Ironicznie małe, nieznacząca miejscowość robi na nas większe wrażenie niż ogromna Pampeluna.
Ivan prowadzi tutaj nieduże stoisko, promując kulturę swojego kraju, sprzedaje typowe kolumbijskie jedzenie i napoje. Zresztą jest wielkim entuzjastą swego narodu i państwa, wkrótce ma ruszyć w podróż po państwach europejskich by je propagować. Zostajemy poczęstowane piwem (bardzo dobre :)) i kawałkiem kurczaka zapiekanym w placku. Próbujemy również przysmaku typowego dla Navarette. Nie wiemy za bardzo jak ustosunkować się to tego smaku, jest to bułka z rybą i papryką w środku. Zostawiamy na stoisku nasze plecaki i idziemy się bawić. Tańczymy do hiszpańskich, i nie tylko, hiciorów, wykonywanych przez dość kiczowatą parę. Bawimy się cały wieczór, który jest urozmaicony również pokazem sztucznych ogni. W między czasie Ivan proponuje nam, żebyśmy zostały na noc w mieszkaniu jego i jego żony. Znajduje się ono w Logroño, czyli stamtąd, skąd przyjechałyśmy. Obiecuje nam jednak, że odwiezie nas rano na wylotówkę. Rozważamy jego propozycję, straciłyśmy trochę czasu w Lourdes i Bayonne, do Portugalii nam się spieszy i planowałyśmy jechać przez noc. W tym momencie przypominają nam się wydarzenia ze Szwajcarii i oczywiście to wspomnienie zaważa na naszej decyzji. Po fajerwerkach wracamy do stoiska gdzie poznajemy rodzinę naszego gospodarza, jego żonę Esperanzę i 18-letniego syna (zabawne uczucie, mówić z ojcem swojego równolatka na "ty"). Ludzie zaczynają się rozchodzić, ale jak się przekonujemy nie jest to wcale koniec zabawy. Jak nam wyjaśnia Ivan, mieszkańcy idą do domu by zjeść posiłek, ale niedługo wrócą by bawić się dalej. Dopiero po kilku godzinach jedziemy do mieszkania. Jesteśmy zmęczone, ale niesamowicie szczęśliwe. Cudownie jest się położyć po takim dniu w świeżej pościeli na miękkim łóżku (drugi raz z rzędu! :)).
Rano nasi Kolumbijczycy witają nas ze śniadaniem - kukurydziany placek z jajkiem, kawałek białego sera i czekolada, wszystko typowe dla ich kraju. Dostajemy małe upominki w postaci pocztówek z życzeniami oraz opasek na rękę w kolorach Kolumbii. Oczywiście żal jest się rozstawać, ale jak zwykle goni nas czas, kciuki wyrywają się do machania. Zgodnie z obietnicą zostajemy wysadzone na drodze prowadzącej dalej na zachód. Żegnamy się i po jakimś czasie jesteśmy już w Burgos, jedząc drugie śniadanie. Siedzimy przy szlaku do Santiago, co chwilę zatem mijają nas pielgrzymi, którym życzymy, a oni nam, "Buen Camino", czyli dobrej drogi. Idąc w lepsze miejsce jesteśmy mylone z pątnikami, mimo naszych monstrualnych plecaków, które w sumie wykluczają opcję, że nimi jesteśmy (bo żaden, nawet największy pokutnik nie wybrałby się z takimi klocami do Santiago).
W Burgos nie machamy długo. Zatrzymuje się mężczyzna, który jedzie do... Santiago de Compostella! Przejedziemy zatem połowę Hiszpanii! Jak się okazuje Javier, zawodowy ilustrator, jest kochającym ojcem dwóch synków, o których opowiada z dumą i miłością (i których właśnie odwiózł do babci). Minusem tego faktu jest, że na dwóch siedzeniach z tyłu zamontowane są dwa dziecięce foteliki, a ja muszę ścisnąć się pomiędzy nimi. To chyba najmniej komfortowa podróż ze wszystkich (serio, już wolałam mieć na kolanach dwa plecaki). Około 500 km przejechanych w pozycji, w której w żaden sposób nie można było się zrelaksować. Javier nie mówi po angielsku, nie muszę chyba wspominać, że Ewa nie mówi po hiszpańsku. Mimo tych dwóch faktów jakimś dziwnym sposobem, przy pomocy gestykulacji i słownika, rozmawiają całą drogę i jest to konwersacja na poziomie. Słyszę niestety tylko urywki tej wymiany zdań, gdyż włącza się moja wrodzona zdolność spania w każdych warunkach i zapadam w drzemkę (co jednak nie wyklucza tego że było potwornie niewygodnie). Gdy budzę się rozglądam się zdziwiona. Krajobraz w Burgos był górzysty i bardzo suchy. Po tym jak otwieram oczy widzę jednak mnóstwo zieleni, wokoło rosną drzewa i rozległe pola. Nie mam pojęcia jak widoki mogły zmienić się tak diametralnie i tak gwałtownie. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, gdzie Javier zaprasza nas na obiad - prostej sałatki, chleba i tortilli. I teraz ciekawostka - tortilla (czyt. "tortija") nie jest dla Hiszpanów tym, co przy pierwszym skojarzeniu staje nam przed oczami. Nie jest to w żadnym wypadku zawijany placek z sałatą, warzywami i mięsem, a rodzaj omletu z jajek i ziemniaków. Te dwie potrawy nie maja ze sobą nic wspólnego, oczywiście w smaku również nie są podobne ;). Zaraz ruszamy w dalszą drogę i przekonuję się jak wiele ominęło mnie podczas mojego snu - Javier okazuje się świetnym, przekochanym, zabawnym gościem. Wspaniale bawimy się razem z nim jadąc, rozmowa z nim jest przekomiczna, ma cudowną mimikę i gestykulację, dodatkowo wielkie poczucie humoru i mnóstwo dystansu do samego siebie. Tłumaczy nam, że jedzie do miejscowości położonej nad oceanem, A Coruñii, gdzie ma pracować przez 3 godziny, a następnie wraca do domu w Santiago. Proponuje, że może nas przenocować, wcześniej, podczas jego pracy, zwiedzimy sobie miasto, nacieszymy się oceanem i następnie, jeżeli będziemy mieć ochotę, pójść na darmowy koncert. Oczywiście, zgodnie z naszą nową filozofią, po krótkiej namowie zgadzamy się. Właśnie w ten sposób już trzecią noc pod rząd mamy przespać w wygodnym łóżeczku.
Mija trochę czasu zanim naszym oczom ukazuje się A Coruñia. Zabawne, nigdy nie słyszałyśmy o tym miejscu, skład listy popularnych miejscowości w Hiszpanii, gdzie Polacy lubią wybierać się na wakacje, nie zawiera tej nazwy. Mimo to miasto zauracza nas - w samym centrum plaża w zejściem do oceanu, w głąb budynki w stylu art noveau. Skład naszych rzeczy ograniczamy do paczki ciastek, aparatu, kostiumów kąpielowych i paru innych drobiazgów, żegnamy się z Javierem, umówiwszy się z nim na konkretną godzinę i ruszamy w kierunku wiejącej bryzy. Tutaj pierwszy raz następuje moje bliskie spotkanie z Atlantykiem (jeszcze tylko trzy oceany i będę miała odhaczone wszystkie!). Przebieramy się, łapiemy się za ręce i z impetem wbiegamy do zimnej wody. Jest cudownie orzeźwiająca. Wokół nas fale rozbijają się o brzeg i wystające skały, ich bujne białe grzywy odznaczają się na tle błękitu. Plaża zupełnie nie przypomina tych polskich, i chyba mogę o tym zaświadczyć najlepiej, jako, że sama pochodzę z nadmorskiej miejscowości. Nad nami, na skalistej skarpie wznoszą się wieżowce, tworząc wraz z rozległą płaszczyzną piasku ciekawą kompozycję.
Po tej niezaprzeczalnej przyjemności ruszamy deptakiem wzdłuż wybrzeża. Rozkoszuję się wiatrem, który muska moją twarz i ramiona, woń morskich ryb i soli drażni nozdrza. Dochodzimy do najstarszej działającej latarni morskiej na świecie (a równocześnie jedyną rzymską), zwaną Wieżą Herkulesa, która osiąga imponującą wysokość 68 metrów. Okazuje się, że nasz czas się kończy i najwyższa pora zbierać się na ponowne spotkanie z naszym uroczym kierowcą. Wracamy. Po krótkiej wymianie zdań z Javierem ruszamy w miasto pogrążone w wieczornym mroku. Nasz nowy gospodarz pokazuje nam przykłady tutejszej architektury (wspomniane wcześniej domy w stylu secesyjnym, oraz bogato oszklone budynki, typowe dla regionu Galicji), uczy nas słów w hiszpańskim, i cieszy się jak dziecko gdy udaje nam się ich użyć w odpowiedniej sytuacji. Docieramy do bardzo ruchliwej małej restauracyjki, gdzie podobno można dostać sporą porcję jedzenia za przystępną cenę (stąd te tłumy). Próbujemy następnych hiszpańskich specjałów, popijając to wszystko wybornym piwem (jak się potem dowiadujemy w Hiszpanii i Portugalii istnieje przepis, mówiący, że jazda samochodem jest dozwolona nawet po dwóch piwach). Następnie odwiedzamy darmowy koncert, o którym wcześniej wspominał Javier. I to okazuje się najgorszym punktem wieczoru. Gra zespół, który przypomina nam New Order, na którym byłyśmy z Ewą, gdy w lipcu weszłyśmy za darmo (oraz nielegalnie, oczywiście) na Openera (niestety spóźniając się na gwiazdę wieczoru, Bjork). Dla wyjaśnienia - przezwałyśmy ich wtedy starymi nudziarzami bez charyzmy, których muzyka jest bezpłciowa niczym stary kapeć. Te smutne smęty nie psują nam jednak nastroju i zwijamy się po trzech piosenkach. Chodzimy jeszcze po mieście, chłonąc wieczorne krajobrazy, śmiejąc się i opowiadając o tym co do tej pory nam się przydarzyło. Przyswajamy przypadkowe hiszpańskie wyrazy, takie jak "słomka" i odwdzięczamy się tym samym Javierowi, zapodając mu tradycyjną wiązankę "W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie i Szczebrzeszyn z tego słynie" ("wait... how? wchrzszszsz bsszdsz szkjlkajflkakfpl... Muy difícil!"). W końcu jedziemy do Santiago, do domu. Jesteśmy wykończone. Tej nocy śpimy w dwóch małych łóżkach synów naszego hosta, w uroczym dziecięcym pokoiku. Rano nasz gospodarz robi nam śniadanie, czyli rogaliki z czekoladowym nadzieniem oraz kakao. Zaskakuje i rozczula nas bardzo gdy okazuje się, że przygotował nam mapy, jak wydostać się z miasta, oraz jak dotrzeć do Finisterry, czyli naszego następnego celu. Oprócz tego wydrukował dwie kartki z napisem "FINIS" i "TERRE", po jednej do trzymania. Javier musi jednak wkrótce wracać do pracy, a nas goni oczywiście dalej. Zostajemy odwiezione do centrum i żegnamy się tam ze smutkiem, szczęśliwe jednocześnie, że udało nam się poznać tak świetnego człowieka.
W te wakacje współorganizowałam szaloną inicjatywę - rekolekcje autostopowe.
Polecam relacje dwóch uczestniczek, które biorą udział w konkursie "Podróżnicze hardkory"
Gosia - "Autostopem do Boga": http://etraveler.pl/autostopem-do-boga,artykul.html?material_id=507754c0142d5ce81c000000
Sylwia - "Podejdź i przyłącz się do tego wozu - powiedział Duch": http://etraveler.pl/strefa-podroznika/podejdz-i-przylacz-sie-do-tego-wozu-powiedzial-duch,artykul.html?material_id=508178f0fbaedd3e30000000
by Zuzanna
Powoli dojeżdżamy do Lozanny. Nasz kierowca nie mówi po angielsku, mimo tego Ewa próbuje mu w jakiś sposób wytłumaczyć, że chcemy dalej jechać w kierunku Genewy i chcemy wysiąść w dobrym miejscu na autostradzie. Kierowca zatrzymuje się na stacji Shell - już chcemy się żegnać, ale on tłumaczy, że tylko idzie do toalety i wysadzi nas w lepszym miejscu. Sprawia wrażenie, jakby wiedział co mówi. Gdy zbliżamy się do docelowego miasta, ku naszemu przerażeniu widzimy, że zjeżdżamy z autostrady i kierujemy się do centrum miasta. Zostajemy wysadzeni w środku nocy na zamkniętej stacji benzynowej przy drodze, na której nic nie jeździ o tej porze. Pada deszcz, jest cholernie zimno, a my potwornie zmęczeni. Cóż za beznadziejna perspektywa. Troje z nas śpi na karimacie rozłożonej na zimnym, twardym betonie, czwarte pilnuje czy nic nie jedzie. Frustrację powoduje sama myśl - a gdybyśmy wysiedli na tym Shellu, a gdybyśmy zostali w Neuchatel, a gdybyśmy nie jechali przez Szwajcarię... Jest jeszcze ciemno gdy w końcu przestaje padać i przenosimy się z tego przeklętego miejsca.
Niestety nic lepszego na nas nie czeka. Jesteśmy zmuszeni stać przed wjazdem na autostradę, przed bardzo wdzięcznym znakiem, oznajmiającym, że w tym miejscu autostop jest zakazany (w czterech językach). W dodatku przyczepia się do nas pijany kolega, który po jakimś czasie zaczyna nas irytować. Nie rozumie, że utrudnia nam pracę, bo kierowca z drogi widzi pięć osób, nie cztery. Jesteśmy trochę zestresowani, wypatrujemy radiowozu, żeby w razie czego dać nogę lub udawać, że robimy coś zupełnie innego. Szczęśliwie ktoś się wreszcie zatrzymuje i mamy podwózkę do następnej stacji. Z nadzieją myślimy, że już odrobiliśmy naszą lekcję pokory i za chwilę stąd się zabierzemy. Jednak również tutaj nie mamy szczęścia. Czekamy kilka godzin zanim wreszcie znajduje się ktoś kto podwozi nas do Genewy. Wysiadamy środku miasta i gdy chcemy dojść do wylotówki musimy iść przez 1,5 godziny. Zmęczeni, źli i zziębnięci. Porażka. Kompletna beznadzieja. O tej porze dawno byśmy wyjechali już z tego Neuchatel...
Ewie przychodzi nagle rozwiązanie zagadki - jakim cudem w Hautreville nie znaleźliśmy wspólnoty Chemin Neuf? Jej koleżanki jechały przecież właśnie tam na rekolekcje, miały lot do Genewy i dzisiaj miały już tam dotrzeć. Jak to możliwe, że nie znają adresu? W pewnym momencie przychodzi olśnienie. Szukaliśmy w niewłaściwym kraju! Zaszła pomyłka, Ewa słysząc, ze dziewczyny mają lot do szwajcarskiego miasta od razu skojarzyła, że nasz cel musi znajdować się właśnie w tym kraju. W rzeczywistości znajduje się on we Francji, niedaleko granicy. Skąd więc wziął się fałszywy adres? Należy on do osoby kontaktowej w tym państwie. Dziewczyny dostając smsa z zapytaniem o wspólnotę w Szwajcarii, wpisały odpowiednią frazę w google i to co wyszukała im przeglądarka, przekazały nam. Trafiliśmy zatem pod dom prywatnych osób związanych z Chemin Neuf, które... najprawdopodobniej wyjechały na to spotkanie do Francji. Dlatego nikogo nie zastaliśmy na miejscu!
Francja
Nie marzymy o niczym innym, chcemy po prostu opuścić granice tego państwa. W końcu się udaje. Lądujemy na francuskiej stacji benzynowej. Tu znowu czeka nas długi postój. Postanawiamy sobie, że nie będziemy się już spinać - im bardziej się śpieszymy, koncentrując się na naszym planie, tym mniej nam to wychodzi, i tym gorsza atmosfera wytwarza się między nami. Mimo dużego ruchu, nikt nie jedzie na południe Francji. Robi się coraz później, więc kiedy zatrzymuje się samochód (następny Kamper!), z parą Włochów w środku, pomimo tego, że nie jadą w nasz region Francji zabieramy się razem z nimi. Plany trochę się zmieniają. I tak zamiast na południe trafiamy w sam środek Burgundii, do Cluny. A przecież zaraz obok, jest Taize - maleńka miejscowość, w której siedzibę ma międzynarodowa wspólnota ekumeniczna o tej samej nazwie. Zabawne, bo właśnie tam miałam początkowo jechać z Tomkiem, zanim wymyślił inny cel w Hiszpanii. Mój kompan po chwili namysłu rezygnuje z ze swoich dawnych planów, a Ewa i Aneta mają nadzieję, że z Taize mogą się łatwo zabrać z kimś na południe Francji. Dojeżdżamy jednak bardzo późno - z powodu ulewy zamknięto autostradę - w związku z tym wszyscy, którzy mieli stąd wyjechać - wyjechali. Dziewczyny mają zatem wyruszyć w drogę następnego dnia, a my z Tomkiem zostaniemy tu jeszcze kilka dni, po czym dołączymy do reszty już na południu.
Mimo przeogromnych tłumów i braku mojej religijności, dobrze wspominam pobyt w tym miejscu, z resztą w bardzo pięknej okolicy. Nigdy nie sądziłam, że modlitwa może być tak przyjemna i dostarczyć tylu pozytywnych wrażeń estetycznych. Całości dopełnił kulturowy misz-masz, można było poznać mnóstwo ludzi z innych krajów. Ja między innymi uczyłam kilku prostych zdań po Portugalsku (niestety zapamiętałam tylko "tu és muito bonito", czyli "jesteś bardzo piękny", doprawdy bardzo przydatne :D) oraz czytać po szwedzku.
Po jakimś czasie dostajemy smsa od dziewczyn - w ciągu jednego dnia szczęśliwie dotarły do St Pierre, spotykając po drodzę uroczą mamę z dwójką dzieci, która zabrała je na obiad, oraz autostopowicza - pół-Aborygena, który od 6 lat podróżuje autostopem dookoła świata, utrzymując się z rodzinnego biznesu - jego tata, rodzimy mieszkaniec Australii poluje na kangury, a on koordynuje cały biznes przez Internet.
Wkrótce potem musimy ruszać dalej, trochę żal opuszczać jest łóżko i cztery posiłki dziennie. Zmierzamy na północ, nad Morze Śródziemne. Już pierwszy stop dostarcza nam niespodzianki. Jest nim brat Jean-Jacques, który jak się okazuje zna jedną z polskich sióstr baranka (akurat jedyną, jaką również znał Tomasz) i nie widzieli się od 15 lat, co więcej rzadko bywa on w Europie, gdyż na co dzień mieszka on poza granicami tego kontynentu. Powoli krajobraz i klimat się zmienia - domki z czerwonej cegły zamieniają się w małe, jasne śródziemnomorskie domostwa z płaskimi dachami, robi się również coraz goręcej, gdzieniegdzie widać palmy. Gdy dojeżdżamy nad morze, jest już ciemno. Próbuję dogadać się z barmanem pobliskiej restauracji, czy napełni mi butelkę wodą do picia. On jednak nie rozumie mojego misternie złożonego zdania przy pomocy słownika i kończy się, że wykrzykuję "L'eau! L'eau!" wskazując na pustą butlę palcem. Kąpiemy się po ciemku w morzu i szukamy miejsca na namiot. Wybieramy lokalizację daleko od plaży, gdzieś na ubitej ziemi, nie widzimy co jest dookoła oprócz przyczep kempingowych. Rano budzi nas potworny upał. Jest gorąco jak w piekle (to za książkę!), dookoła nas surowy, prawie pustynny krajobraz - złoty piach, w oddali góry, zewsząd wyschnięte roślinki. Po raz kolejny udowadniam jak bardzo żałosny jest mój francuski, chcąc kupić serek topiony nabywam przez przypadek masło, które roztapia się i przy otwarciu wylewa mi się na spodnie. Cały dzień grzejemy się i chłodzimy w morzu. Po południu plaże pełne są ludzi, niektórzy są tu chyba od dawna bo nie można poznać jakiej są karnacji. Rano opuszczamy to miejsce, po całym dniu spędzonym tutaj, jesteśmy oboje czerwoni od słońca. Czas dołączyć do dziewczyn.
Dystans nie jest długi, więc w krótkim czasie wjeżdżamy na drogę do Mirepoix. Za chwilę zatrzymuje się wóz, jak się okazuje siedzi w nim dwóch żołnieży z Legii Cudzoziemskiej. Mówią, że akurat mają dzisiaj dzień wolny i jadą właśnie do małego kraju zwanym Andorą. Proponują, że możemy jechać z nimi, za kilka godzin będą wracać i podrzucą nas w to samo miejsce. Nie mam pojęcia dlaczego, może słońce zbyt mocno przygrzało mnie w głowę, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie leży Andora. Jest to o tyle zabawne, że jeszcze w czasie podróży z Ewą, stwierdziłam, że muszę odwiedzić to miejsce, że nasza trasa musi przebiegać właśnie tamtędy. Coś mi mówi ta nazwa... Tylko co...? Olśniewa mnie dopiero poza samochodem, tuż po zamknięciu drzwi. Andora! No tak! To przecież ta mała kropka między Francją, a Hiszpanią. A niech to, taka wspaniała okazja, a ja ją przegapiłam.
Po niedługim czasie siedzimy już razem z siostrami, jemy obiad, witając i poznając się ze wszystkimi. Okolica jest piękna, wszędzie jest zielono, dookoła rośnie las, miejsce to otoczone jest polami słoneczników. Ewa jest wniebowzięta, mówi, że czuje się tu jak w domu. Spędzamy tutaj 3 dni po czym ruszamy dalej. Mamy szczęście, pierwszy samochód udaje się złapać prawie nie czekając, prosto do Tuluzy. Samochód prowadzi starsza, bardzo sympatyczna kobieta. Dowiadujemy się kilku ciekawostek o miejscu do którego jedziemy, między innymi, że miasto posiada prawie umarły dialekt, którym posługiwanie się w przeszłości było surowo zakazane. Postanawiamy zostać na kilka godzin i pozwiedzać.
Ruszając dalej hańbimy naszą wyprawę, rezygnując z autostopu i wsiadając w autobus za jedyne 2 euro, który ma nas zawieźć do pewnej małej wioski, gdzie u francuskiej rodziny pracuje koleżanka Ewy, Paulina. Gdy docieramy okazałość domu nas onieśmiela. Dopiero co wyszłyśmy z buszu, a teraz mamy nocować w ogromnej willi! W willi? W pałacu! Jeżeli ktoś z was oglądał film "Dobry Rok" Ridleya Scotta może sobie łatwo wyobrazić co zastałyśmy. Śmieję się, że warunki u sióstr po kilku dniach spędzonych w namiocie były dla mnie komfortem - proste prycze i dostęp do wody, którą myło się przy użyciu wiaderka, a teraz mamy własną łazienkę przy pokoju. Rodzina, która nas gości jest niezwykle serdeczna, wkrótce nasze onieśmielenie znika i wspólnie śmiejemy się i rozmawiamy podczas kolacji. Następnego dnia wszyscy żałujemy, że czas nas nagli i nie możemy zostać trochę dłużej.
Naszym następnym celem, ku mojej ogromnej rozpaczy, jest Lourdes. Już na początku robi się ciekawie. Nasz pierwszy kierowca, młody chłopak, mówi coś z zapałem po francusku, chyba o tym, że wszystko jest iluzją, a my żyjemy w czymś na kształt matrixa. Nasza znajomość tego języka nie pozwala na zrozumienie tego filozoficznego wywodu, ale naszemu prowadzącemu widocznie to nie przeszkadza, który pomimo tego żarliwie wykłada nam swoje przemyślenia. Na koniec brawurowo hamuje z piskiem opon. Łapiemy jeszcze kilka aut, w między czasie próbujemy między innymi jakichś dziwnych przekąsek - kawałki ryby albo mięsa, oliwki lub twaróg obtoczone w słodkim cieście.awia nam humor, nie bez przyczyny sklep nosi nazwę Leader Price, bo ceny są naprawdę przystępne. Stwierdzamy, że tanioszka jest świętym darem, a lepsza od niej jest tylko darmoszka. Tak pokrzepione zbieramy się do dalszego łapania, wyciągamy kciuki iiiiii... zatrzymuje się... KABRIOLET!!! Aż piszczymy z radości, nie dowierzając własnym oczom (to musiało bardzo głupio wygladać z perspektywy kierowcy). Przez osiem lat Ewa czekała na coś takiego i wreszcie jej marzenie się spełniło. Widocznie dwa pieczyńskie kciuki łapią ze zdwojoną siłę. Jazda w samochodzie bez dachu przez Francję to chyba to za co kochamy autostop :). Rozkoszujemy się tą chwilą, pęd powietrza rozwiewa nam włosy (w moim przypadku jedynie grzywkę:( ), podziwiamy malownicze krajobrazy.
Podczas dalszej drogi dowiadujemy się, że dzisiaj jest jakieś święto Romów i wszyscy oni zmierzają do Lourdes. W mojej głowie już tworzy się obraz monstrualnego tłumu. Moje oczekiwania nie zostają zawiedzione, zastajemy dokładnie to czego się spodziewałam. Podobnie jak wszystkie inne miejsca tego typu, w Lourdes aż roi się od sklepów z dewocjonaliami, i ich sprzedawców, którzy tylko myślą jak by wcisnąć towar niewinnym turystom. Zręcznie omijamy stragany z buteleczkami z wodą ze "świętego źródełka" oraz tandetnymi Maryjami z odkręcaną głową, dochodząc na plac przed sanktuarium. Wokoło rozbrzmiewają modlitwy w różnych językach, wszędzie jest mnóstwo ludzi, z zapalonymi świeczkami, które podnoszą co jakiś czas w odpowiednim momencie śpiewu. Jestem zmęczona, nie odpowiada mi atmosfera tego miejsca, marzę żeby pójść spać, albo lepiej iść stąd, gdziekolwiek. Nie mamy jednak żadnego noclegu, tutejsza przestrzeń nie wygląda na przyjazną rozbijania namiotu. Zdajemy się na przeznaczenie. I faktycznie, miejsce do spania się znajduje. Siedzę w tłumie ludzi na plecaku, modlitwa się już kończy, Ewa próbuje złapać i zagadać polskiego księdza. Wierni zaczynają się rozchodzić, mijają mnie, siedzącą niewzruszoną w bezruchu, zbyt zmęczoną i zirytowaną by zmienić miejsce. Nagle przed moimi oczami pojawia się uśmiechnięta starsza pani, zakonnica, słyszę "Tu es fatigué?" rzucone w moją stronę. Uśmiecham się i kiwając głową odpowiadam "Oui". Nawiązuje się między nami rozmowa, mówię, że jestem tutaj z siostrą, że jesteśmy z Polski, staruszka odpłaca się opowieścią o swojej podróży do mojego kraju i historiami o komunizmie. Tłumaczę, że nie mamy żadnego noclegu. Ona chyba nie widzi w tym żadnego problemu, (w międzyczasie pojawia się Ewa) i prowadzi nas do jakiegoś młodego człowieka, któremu przedstawia sytuację. Hurra, mamy już gdzie spać! Co prawda musimy zapłacić niedużą sumkę za pole namiotowe, ale jest prysznic, toaleta i internet.
Wyjeżdżamy późno. Łapiemy samochód, który prowadzi kobieta w średnim wieku. Jak się później okazuje Patricia nie jedzie wcale w naszą stronę, ale chce nas podwieźć do samych bramek na autostradzie. Ewa znajduje z nią wspólny temat i od słowa do słowa... okazuje się, że mają wspólnych znajomych (znów takich, których nie widziano od kilkunastu lat, i znowu m.in. ze Wspólnoty Baranka - ich chyba znają wszędzie ;) )! Cała nasza trójka zszokowana jest tym odkryciem. Nagle Patricia stwierdza - "Skoro jedziecie do Hiszpanii, to pewnie będziecie przejeżdżać przez Bayonne. Akurat stamtąd jestem, nie wybieram się tam w tej chwili, ale mam znajomego... Zadzwonię do niego czy możecie u niego spać.". I tak żegnając się, już prawie mamy następny nocleg. Dostajemy na pożegnanie pyszne ciasto, bagietkę i ser. Jesteśmy szczęśliwe i zaskoczone. Aż żal się żegnać. Droga jednak podąża naprzód, a my dalej razem z nią.
Do Bayonne dojeżdżamy bez przeszkód, między innymi z parą Francuzów z rozkosznym synkiem (4/5 lat) o imieniu Iran, który jest wielkim fanem amerykańskiego hard rocka i co jakiś czas krzyczy by pogłośnić muzykę. I tak trafiamy do mieszkania księdza, znajomego Patricii, i zarazem właściciela najwygodniejszego łóżka w jakim kiedykolwiek miałyśmy okazję spać. Zostajemy ugoszczone bardzo serdecznie. Mimo naszego lichego francuskiego próbujemy rozmawiać z gospodarzem, co przy pomocy słówek z innych języków oraz obfitej gestykulacji nawet się udaje.
Następnego dnia wyruszamy wcześnie rano (za to miasto opuszczamy bardzo późno, bo nie możemy sobie pozwolić na odpuszczenie wizyty w supermarkecie). Zbliżamy się coraz bardziej do krańca Francji. W pewnym momencie tracimy nadzieję, gdy zmuszone jesteśmy stać na ruchliwym rondzie, niezwykle beznadziejnym miejscu, gdzie nie ma nawet za bardzo jak się zatrzymać. Komuś jednak ta trudna sztuka się udaje. Zabieramy się ze starszym Baskiem, który, jak nam się wydaje cofa się specjalnie by nas zabrać. Tak więc do granicy jedziemy słuchając tradycyjnej baskijskiej muzyki puszczanej z kasety magnetofonowej. Uczymy się mówić "dziękuję" i "do widzenia" w jego narodowym języku i tak też żegnamy się z naszym kierowcą :).
by Zuzanna
Pierwsze minuty podróży nie zwiastują niczego dobrego. Jesteśmy spóźnione, wstałyśmy zbyt późno, a Ewa ma umówione spotkanie w stolicy. W Warszawie mamy być na godzinę 12, mamy więc 5 godzin żeby tam dotrzeć. Będzie ciężko, ale nie tracimy nadziei, doświadczenie Ewy nie raz wykazywało, że jest to możliwe. Ostatnie uściski z rodzicami, ostatnie spojrzenie na bałagan, który zostawiamy (mamo, przepraszamy!) i ruszamy na wylotówkę. Już na początku czeka nas niespodzianka, na przystanku spotykamy znajomych Ewy, którzy również jadą do Francji na stopa. Uczucie, że jednak jesteśmy we właściwym miejscu o właściwej porze, pierwszy raz podczas tej wyprawy. Wydostajemy się z autobusu, stajemy w dogodnym miejscu i wyciągamy kciuki. To przecież takie proste :). Już wkrótce będziemy daleko od domu. Tak się zaczyna nasza podróż - od tego małego gestu, który będzie nam towarzyszył przez resztę drogi. Za chwilę zatrzymuje się pierwszy samochód. Nie wiedząc co nas czeka podczas następnych czterech tygodni, wsiadamy do busa pełnego wesołych panów robotników. Francjo, Hiszpanio, Portugalio - przybywamy!
Polska, Niemcy
Kilka godzin później jesteśmy już w Warszawie (do której dojechałyśmy wraz z handlarzem dzieł sztuki i ropy naftowej). Fakt, faktem spóźnione, ale na szczęście zostaje to całkowicie zrozumiane. Zaraz potem spotykamy się z resztą ekipy - Anetą i Tomkiem. Naszym pierwszym celem jest mała wioska pod Tuluzą, Saint Pierre, gdzie dziewczyny wybierają się na rekolekcje organizowane przez Wspólnotę Baranka, następnie ja z Tomaszem jedziemy do Hiszpanii i po tygodniu znów dołączamy się do kompanek. Czeka nas nie lada wyzwanie, będziemy podróżować w czwórkę. To nawet dla Ewki pierwsze tego typu doświadczenie. Wkrótce jednak przekonujemy się, że jest to dziecinnie proste, gdy jeszcze tego dnia, w okolicy Łodzi, łapiemy stopa do Zgorzelca. Następny dzień również jest bardzo owocny - przejeżdżamy prawie całe Niemcy.
Pod granicę jedziemy z wesołym Rumunem, słuchając muzyki z jego kraju. Spontanicznie skręca z autostrady aby pokazać nam Europapark – miejsce z replikami znanych europejskich zabytków. Nawet z zewnątrz prezentuje się okazale.
Nocujemy przy rozległym polu kukurydzy, zaraz niedaleko stacji benzynowej. Rano ze zdziwieniem stwierdzamy, ze mamy konkurencję. Nasz oponent jest jednak bardzo nieudolnym autostopowiczem - siedzi przy wyjeździe, z tabliczką miejscowości opartą o nogi, czytając gazetę. To się nazywa bierne łapanie... Wkrótce jednak problem znika, bo kolega oddala się w nieznanym kierunku, zostawiając przy drodze swój plecak. Podróż idzie nam do tej pory tak gładko, że decydujemy się na trasę przez Szwajcarię (później przeklinamy tą decyzję, ale o tym oczywiście dalej). Ewa przypomina sobie, że jej koleżanki lecą do Genewy bo gdzieś w okolicy odbywają się rekolekcje, organizowane przez wspólnotę Chemin Neuf. Wysyła więc smsa z zapytaniem gdzie w Szwajcarii znajduje się rzeczona wspólnota i dostaje odpowiedź z namiarami na małe miasteczko Neuchatel. Cudownie! Miejscowość akurat leży na naszej trasie, wszyscy więc przystajemy na pomysł noclegu w tym miejscu. Chwilę potem zatrzymuje się samochód typu Kamper. Chyba po raz pierwszy od czasu wyjazdu mimo naszej czteroosobowej ekipy w pojeździe jest mnóstwo miejsca (do tej pory komfortem było gdy wszystkie plecaki mieściły się w bagażniku ;)).
Szwajcaria
Po niedługim czasie przekraczamy granicę. Pełni entuzjazmu dziękujemy naszym kierowcom i zabieramy się do dalszego łapania. Kilka godzin później stoimy dokładnie w tym samym miejscu, zmęczeni dokuczliwym skwarem i nieco sfrustrowani. Postanawiamy się rozdzielić, pierwszy raz od czasu wyjazdu ze stolicy. Znajdujemy z Tomkiem nieco cienia i czekamy aż dziewczynom uda się coś złapać. Udaje się... ale w kompletnie innym kierunku. Desperacja jednak nakazuje wydostać się stąd za wszelką cenę. Żegnamy się więc, mając nadzieję, że obie grupy dojadą w umówione miejsce.
Okazuje się, że my mamy więcej szczęścia, niedługo potem zatrzymuje się samochód dla nas. Jestem nieco zestresowana, bo prawdopodobnie będę musiała wydusić coś z siebie po francusku, którego, wstyd się przyznać, uczę się od dwóch lat, ale mój poziom jest żenująco niski :D. Jeszcze bardziej panikuję, gdy okazuje się, że nasza Pani prowadząca pojazd nie mówi po angielsku. Czeka nas za to niespodzianka... zamiast angielskiego, Pani włada... językiem polskim! Opowiada nam jak to w wieku kilkunastu lat wyjechała z matką do Francji i tam postanawia już zostać. Kładę mapę wraz z tabliczką na tylnym siedzeniu zaraz obok mnie. Niedaleko mojej łydki, przy skrzyni biegów leży torebka kierowcy. Jestem trochę zasmucona gdy odwraca się ona i mierząc mnie podejrzliwym, niespokojnym wzrokiem, zabiera torbę z potencjalnego zasięgu moich rąk. Cóż... widocznie mam parszywą gębę bezczelnego złodziejaszka. Jesteśmy uradowani słysząc, że Pani jedzie przez naszą wioskę. Co za niesamowite szczęście! Po drodze podziwiamy cudowne krajobrazy, słyszymy historię jak to Pani zabrała w przeszłości na stopa dziewczynę z Polski i od tej pory przyjeżdża ona co roku na wakacje, już od kilkunastu lat. Dojeżdżamy na miejsce, czas wysiadać. Zagarniam więc ręką nasze rzeczy - mapę, tabliczkę i książkę Tomasza, którą musiałam wziąć razem z bagażami gdy wsiadaliśmy. Dziękujemy i żegnamy się, następnie rozkładamy rzeczy na murku, szykując się do posiłku.
- Nie dziwię się, że twój plecak jest taki ciężki... Ile wzięłaś ze sobą książek? - pyta Tomasz wskazując na murek.
Zdziwiona patrzę w tamtą stronę i zauważam czytadło, które wzięłam razem z naszymi pozostałymi rzeczami na siedzeniu.
- Jak to? To ona nie jest twoja...? - odpowiadam skonfundowana.
Nie, na pewno nie należy ona do mojego kompana. Lektura spisu ulic w Strasburgu, w dodatku po francusku, nie wydaje się pasjonująca, szczególnie dla człowieka, który kompletnie nie zna tego języka. Szukamy jakiegoś nazwiska, podpisu, adresu, czegoś, co mogłoby nam pomóc w zwróceniu jej do właścicielki. Zmieszana przypominam sobie sytuację z torebką - ech, jednak to prawda, nie dość, że wyglądam jak rabuś to jeszcze nim jestem. Dokonałam paskudnej kradzieży. Będę smażyć się w piekle.
Przed nami jednak następny etap. Musimy znaleźć właściwą ulicę, a nie wiemy dokładnie gdzie się znajdujemy. Ruszamy zatem dalej, kierując się drogą w głąb miasta. Pytamy się miejscowych o drogę. Oni jednak kręcą głowami, wpisują adres w GPS'a w telefonach, który o dziwo, nic nie wyszukuje. Zastanawiamy się co jest nie tak, z braku pomysłu kierujemy się cały czas w górę uliczki. Za nami rozciąga się pas błękitu, ogromne jezioro (nazywając się podobnie jak nazwa miejscowości, jest największe w całej Szwajcarii, jego powierzchnia przewyższa polskie Śniardwy prawie dwukrotnie), wokół nas stoją małe kamienne domki z kolorowymi okiennicami i dachami z czerwonej dachówki, otoczone sporą ilością zieleni. Jest pięknie, mimo, że nie wiemy gdzie idziemy, jest gorąco, a nasze plecaki niemiłosiernie ciężkie (przynajmniej mój, bo Tomek jako facet miał więcej oleju w głowie, a potrzeb proporcjonalnie odwrotnie i spakował 10x mniej). Pocieszamy się, że na górze prawdopodobnie znajdziemy nasze docelowe miejsce i czeka nas tam odpoczynek. Mija trochę czasu zanim znajdujemy mapę okolicy i rozwiązuje się pierwsza zagadka - w nazwie ulicy jest literówka, dlatego było niemożliwe jej wyszukanie w telefonie. Intuicja jednak nas nie zawiodła, mamy kierować się cały czas w górę. Zmotywowani pokonujemy ostatni odcinek i na samej mecie ogarnia nas zdziwienie. "Jak to nie ma tutaj wspólnoty Chemin Neuf?!" pytamy się tubylców, którzy ze zdziwieniem odpowiadają, że pierwsze słyszą tą nazwę, a w tym miejscu mieszkają tylko oni. Jak to możliwe? Przecież adres zgadza się w stu procentach. Mamy nie lada zagwostkę. Zmieszani i kompletnie zbici z tropu odpoczywamy chwilę i ruszamy w stronę jakiegoś kościoła, który był zaznaczony na mapie. Na miejscu okazuje się, że tutaj również nie wiedzą o istnieniu żadnej wspólnoty. Poznajemy sympatycznego księdza, który zgadza się dać nam trochę wrzątku by przygotować ciepłą zupkę. Musimy jednak iść do głównego, dużego kościoła, który, jak mi się wydaje, leży na końcu tego miasta. Nie mamy szwajcarskich pieniędzy, żeby zapłacić za bilet na autobus, musimy zatem przebyć tą drogę na piechotę. Ruszamy. Trasa ciągnie się w nieskończoność, marzę tylko o tym by gdzieś przysiąść na chwilę, albo lepiej na całą wieczność. Tomasz za to, jako fan monstrualnie długich pielgrzymek brnie ochoczo naprzód. W międzyczasie dostajemy telefon od dziewczyn, z którymi nie można było się skontaktować bo miały rozładowane telefony. Okazuje się, że ich kierowca podwiózł je na samą górę i dowiedziały się tego samego co my - czyli, że nic tam nie ma (mieszkańcy musieli się naprawdę zdziwić, gdy następna grupa dziwnych ludzi zaczęła pytać się o to samo). Dziewczyny miały dużo szczęścia – po całym dniu oczekiwania na stopa, na ich trasie pojawiła się (jak to określiły) kobieta-anioł: Christine, która sama zaproponowała im, że zawiezie je do samego celu, jakieś 60 km, mimo, że jechała tylko 5.
Dochodzimy nareszcie, dostajemy wodę w termosie, który mamy odnieść do pobliskiej restauracji gdzie poszedł na obiad nasz ksiądz wraz ze swoimi genewskimi przyjaciółmi. Zaraz zaczynają nam świtać w głowie pomysły - skoro są z Genewy, może mogliby nas tam podrzucić? Konsumujemy, odpoczywamy (aaaaaaaaaachhh, moje biedne zmęczone nogi) i idziemy we wskazane miejsce. Oddajemy naczynie, dziękujemy i rozpoczynamy rozmowę. Pytamy się, czy nie moglibyśmy się zabrać do Genewy bo bardzo spieszymy się pod Tuluzę. Dostajemy odpowiedź, że niestety samochód jest pełen. Jeden z księży wydaje się jednak zaciekawiony.
- A po co pod Tuluzę? - pyta się
- Na rekolekcje.
- A na jakie?
- Do Wspólnoty Baranka. - w tym momencie zauważamy uśmiechy i wymianę spojrzeń dwóch księży. - Znacie ich?
W tym momencie jesteśmy świadkami pierwszego zbiegu okoliczności (jakiego zbiegu okoliczności? przecież one nie istnieją...) związanego z tą małą wspólnotą. Okazuje się, pierwszy był sąsiadem sióstr w Austrii, drugi natomiast jest kuzynem jednej z nich.
Dostajemy propozycję, że możemy spać u księdza, która jest pierwszą ofertą noclegu tego wieczoru. Odmawiamy, bo chcemy nadrobić trochę straconego tutaj czasu i jechać przez noc. Żegnamy się i dziękujemy, dostajemy nawet po kubku kawy na drogę od pracującej tu pani. Idziemy nad jezioro, przebieramy się i wchodzimy do wody, rozkoszując się orzeźwiającą kąpielą. Zbierając się do odejścia, spotykamy autostopowiczów z Niemiec (?), którzy proponują żebyśmy rozbili się z nimi na plaży (druga propozycja). Oczywiście grzecznie odmawiamy, tłumacząc, że tej nocy spać nie będziemy. Szybko łapiemy stopa, kieruje młoda dziewczyna, z którą podróż nie trwa długo, a mimo to rzuca pomysłem, że możemy spać u niej (trzy). Jeżeli zdecydujemy się do północy mamy do niej zadzwonić, a ona po nas przyjedzie. Mimo, że coś usilnie próbuje nas zatrzymać na miejscu, bezmyślnie ignorujemy wszystkie znaki. Po 20 minutach zatrzymuje się sympatyczny Kurd z Syrii i proponuje podwózkę do Lozanny – to połowa drogi do Genewy – jedziemy!
Jak myślicie, czy tej nocy uda nam się dojechać do Francji?
Odpowiedź w następnym odcinku - już jutro!
Przepraszam wszystkich czytelników bloga, że tak rzadko pisuję od jakiegoś czasu. Opuściła mnie trochę wena pisarska. Mam nadzieję, że na blogu będzie się wkrótce trochę więcej działo, bo powoli przekazuję go pod redakcję mojej młodszej siostrze - Zuzce, która idzie w moje autostopowe ślady, a dodatkowo jest obdarzona dużo większym talentem do opisywania autostopowych przygód. A ja chociaż powoli kończę z blogowaniem, bynajmniej nie kończę mojej przygody z autostopem, chociaż stopniowo nabiera ona zupełnie nowego wymiaru... ;)
Ostatni rok obfitował w ciekawe wyprawy autostopowe:
- W styczniu i lutym przemierzyłam autostopem Ugandę, Tanzanię i część Zambii.
- W te wakacje przeżyłam z Zuzką przepiękną wyprawę do Francji, Hiszpanii i Portugalii, którą wkrótce Zuza zrelacjonuje na tym blogu. Była to nasza pierwsza wspólna (i może ostatnia) wyprawa, a dla Zuzy pierwszy autostopowy wyjazd za granicę - całkiem ładny dystans jak na pierwszy raz. Byłam dokładnie w Zuzki wieku, kiedy 7 lat temu pierwszy raz wybrałam się na stopa za granicę :)
- Przede wszystkim brałam udział w największej autostopowej przygodzie i najpiękniejszym wydarzeniu mojego życia - Rekolekcjach Autostopowych "Piękne Stopy", które miałam przyjemność współorganizować.
Co ma wspólnego autostop i wiara? Okazuje się, że dużo :)
Odsyłam więc Was na stronę :
http://pieknestopy.wordpress.com/
oprócz relacji z tegorocznych rekolekcji znajdziecie tam informacje o planowanych inicjatywach łączących autostop z duchowością a w przyszłości również artykuły poświęcone duchowości podróży.
text by Judyta Warzecha
LOU
Stoimy z Tomaszem na obrzeżach Varny. W dobrych nastrojach, bo właśnie wysiedliśmy z ciężarówki, która wiozła nas od granicy rumuńskiej, z bardzo wesołym kierowcą. Miejsce nie bardzo idealne do łapania stopa, w dodatku jest jakieś 30 stopni, ale w gruncie rzeczy jesteśmy już blisko naszego punktu docelowego - Burgas, wiec nie zależy nam na czasie. Nagle zatrzymuje się auto i kierowca mówi po angielsku, że chętnie nas weźmie, bo tez jedzie do Burgas, ale musimy dołożyć się 7 euro do benzyny. Momentalnie wyczuwam, ze mamy do czynienia z frankofonem i pytam "Tu es francais?". Jego odpowiedz jest jeszcze bardziej zaskakująca "Taaak, wy tez?". W tym momencie czuję, ze nawet jeśli zaproponuje cenę 50 euro, to i tak musimy z nim jechać. Niestety, Tomasz jest trochę odmiennego zdania, bo według jego założeń podróżniczych (podróżnik autostopowicz=skąpiec) nie powinniśmy płacić za transport. Ale oczywiście ulega mi i wsiada do auta. Okazuje się ,że Lou jest Francuzem mieszkającym w Brukseli i wybrał się na dwutygodniową wyprawę do Bułgarii i Serbii. Po raz pierwszy nie jedzie stopem, bo ogranicza go czas, więc zdecydował się wypożyczyć auto. Dlatego też zapoczątkował proceder składania się na benzynę, by choć trochę zredukować koszty podróży.
Co ciekawe, Lou w drodze do Burgas chce się zatrzymać w dwóch turystycznych miejscach, które zaznaczono jako "wyjątkowe" w jego francuskim "Let"s and go", na co my chętnie przystajemy, by zaznać czegoś innego niż spanie w namiocie pod kościołem, czy kapanie się w rzece. Co jak co, ale nie można się zamykać tylko w ramach "alternatywnej" turystyki, trzeba poznać także prądy "populistycznego" zwiedzania. Top miejsce o nazwie XXX okazuje się typowym nadmorskim kurortem, czego pierwszym zwiastunem jest wielki półgodzinny korek prowadzący do centrum. Gdy przez następne 15 minut szukamy wolnego miejsca na parkingu, zaczynam żałować, że nie jedziemy typowym "stopem", ale już z zaprzyjaźnionym kierowca i musimy mu cały czas towarzyszyć. XXX jest możne pięknym miejscem, ale tak zatłoczonym i zawalonym wszelkiego rodzaju straganami z pamiątkami, ze trudno odnaleźć prawdziwą atmosferę unikalnej nadmorskiej wioski. Nagle zaczynamy z Tomaszem zastanawiać się, do jakiej kategorii turystów zaliczyłby nas MCCannell - podróżujemy przecież autostopem, śpimy w Hospitality Club, ale zwiedzamy typowo turystyczne miejsca, takie jak XXX, czy zamek w Resnov. Czy jesteśmy wiec na scenie, czy częściowo za kurtyną? Postanawiam wtajemniczyć Lou do tej tajemniczej socjologicznej koncepcji. Co dziwne, naprawdę zaczyna go to interesować i od tej pory, co chwilę dorzuca swoje wnioski do naszej debaty.
Po 40 minutach opuszczamy XXX z zamiarem znalezienia plaży i wykąpania się. Najpierw robimy trzy rundki naokoło ronda, bo nikt z nas nie zna cyrylicy i ciężko nam przeczytać nazwę "Burgas" po bułgarsku. Na drodze wyjazdowej okazuje się, że połowa kurortu postanowiła wrócić do domu i stoimy w mega korku. Ale co to dla naszego francuskiego kierowcy - z brawurą jedzie po żwirowym poboczu, bez jakiejkolwiek krępacji, nie reagując na pojedyncze klaksony. W końcu to tylko wypożyczony samochód... Dzięki temu zaoszczędzamy z 30 minut. Niestety, z chwilą gdy zajeżdżamy na plaże rozpoczynam się potężna burza. Więc zapuszczamy CD z polskimi hitami i jedziemy do Burgas.
Lou okazuje się wspaniałym towarzyszem podróży, więc dajemy mu dość nieoczekiwaną propozycję. W Burgas mieliśmy "zamówiony" nocleg na 4 osoby, ale w rezultacie jest nas tylko dwoje, więc bez problemu możemy go wziąć ze sobą. Na całe szczęście nie robi on zawstydzonej miny typu "Ale nie, ja nie mogę... To zbyt krępujące, nie znamy się przecież...", ale od razu się zgadza i dziękuje nam za tak wspaniałą ofertę. Strasznie mi się podoba taki obrót sytuacji, bo w ten sposób nie opuszczamy naszego kierowcy, tak jak się dzieje podczas zwykłego łapania stopa, ale mogę go poznać jeszcze bliżej.
Istambuł
Pierwszym szokiem okazuje się wjazd do Istambułu. Okazuje się, że miasto oplata 100 kilometrowa obwodnica, gdzie wszyscy jeżdżą co najmniej 100 km na godzinę, a nasz białoruski kierowca nie ma pojęcia, gdzie i kiedy zjechać. Przez okno samochodu widzę miliony domów położonych na pagórkach. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że Istambuł liczy 15 milionów mieszkańców! Gdy wreszcie dojeżdżamy do centrum, od razu uderza w nas fala ludzi - upał, wielki hałas i przeraźliwy tłum. Mi się podoba, uwielbiam metropolie. Za to Tomasz powtarza swoją ulubioną sentencję - "Miasto jak miasto. To nie robi dla mnie większej różnicy." Teraz największym dla nas wyzwaniem jest odszukać stację metra bądź busu i dojechać do naszego hosta. Z początku idzie nam ciężko, krążymy wokół placu XXX. Jednakże znajdujemy chłopaka, który mówi po angielsku i wszystko nam tłumaczy. Wybieramy opcję dłuższą, ale ciekawszą dla turysty niż metro - autobus. Moje kulturoznawcze oko od razu dostrzega ciekawą kulturowo-obyczajowo sytuację. Naprzeciw nas siedzi para, maja ok 17 lat. Chłopak wygląda jak typowy Europejczyk, ale dziewczyna niezupełnie - ma na głowie chustę, ubrana jest w spodnie i tunikę całkowicie zakrywającą ciało. Jednakże nie zachowuje się jak świątobliwa wyznawczyni islamu, za to siedzi swemu wybrańcowi na kolanach i wtula mu się w szyję. Może w ich postawach uosabia się struktura Istambułu, "miasta w rozkroku", z jednej strony europejskiej stolicy, z drugiej tradycyjnego tureckiego miasta.
Istambuł jest dla mnie pierwszym miastem, w którym nie sprawia mi większej różnicy podział na część turystyczną i "mieszkalną". Obie są diametralnie inne, ale też fascynujące. Mieszkamy w pobliżu dworca autobusowego na obrzeżach miasta, gdzie nie jest zbyt ładnie, ale za to żyjemy jak Turkowie, a nie turyści w hostelu. Z okna naszego mieszkania widać dopiero budujący się meczet, z którego kilka razy dziennie słychać modlitwy. Na wąskiej uliczce dzieci grają w piłkę, co chwilę przerywa im zabawę przejeżdżający samochód. Nie ma tu ekskluzywnych sklepów, są głownie stragany z owocami, sklepy z mlekiem i serami, jakieś tanie ubrania i buty. Niestety już od dwóch dni nie ma wody w całym mieszkaniu (urok niebycia prawdziwym turystą), co jest troche męczace przy 35 stopniowym upale.... Ale myślę, ze można to przyjąć jako cóż w rodzaju survivalu dla wygodnickiego Europejczyka.
Z drugiej strony jest ten turystyczny Istambuł. Godzinna kolejka do Hagii Sophii, Wielki Bazar pełen turystów, pałac Topkapi... Ale urokiem tego miasta jest to, że przybywają tu turyści naprawdę "zdecydowani", nie ma tu 50 - osobowych wycieczek niemieckich emerytów, czy potężnych amerykańskich rodzinek. Przeważa raczej bardziej "wyzwolone" społeczeństwo - małżeństwa, grupy znajomych. Bo chyba trzeba być bardziej otwartym, żeby przyjechać do Stambułu, niż ufundować sobie tydzień w Paryżu. Tak sądzę.
Naszym głównym pożywieniem są arbuzy,dlatego zawsze ze sobą nosimy duze łyżki stołowe. Przekrajamy arbuza na pól, każdy dostaje swoją częśc i jemy go jak zupę. Dla mnie objawieniem jest turecka herbata, mocna i bardzo słodka. Nasz gospodarz ma specjalny imbryk do jej parzenia, dlatego korzystam, ile mogę. W gruncie rzeczy lubię turecką kuchnię. Tłustą i słodką baklavę, kebab (tańszy i o wiele lepszy niż w Polsce), płaski chleb, wszechobecne oliwki, kremowa pastę z bakłażana.
Grecja
Nasz pobyt w Grecji wyniknął z całkowitego przypadku. Po prostu zmieniliśmy plany i postanowiliśmy udać się na festiwal Rainbow do Serbii, rezygnując z festiwalu HC w delcie Dunaju w Rumunii. A ze Grecja była po drodze stopem do Serbii...
W drodze powrotnej z Istambułu jestem spokojniejsza o nasze dalsze losy, moje obawy, co do noclegu i ludzi nikną. Głupio przyznać, ale jadąc do Stambułu miałam w głowie pewne stereotypy dotyczące Turków i ich zachowań. Dlatego do końca nie wiedziałam, czego się spodziewać. Teraz, choć znam Grecję tylko z pocztówek (błękitne niebo, białe domy, bezchmurny horyzont) i na dodatek mamy spać na plaży (nie mamy żadnego noclegu), to jednak się nie boję. Jak się okaże, to jednak "nieeuropejski kraj" - Turcja okaże się dla nas bardziej gościnny i otwarty niż będąca "kolebką kultury europejskiej" Grecja.
Docieramy do Makri tuż po zmroku. Dziewczyn jeszcze nie ma, ale sądzimy, ze dotrą w nocy i najwyżej zobaczymy się rano. Trochę ciężko idzie się z plecakami po tej kamienistej plaży, ale jest tak uroczo cicho, ten bezkresny horyzont i ta pełnia księżyca... Nie wytrzymuję i wskakuję do wody. Następuje małe zaskoczenie, bo w wodzie są spore skały i rozcinam sobie kolana.... Zdarza się.
Budzę się o siódmej rano i postanawiam przemierzyć okolicę. Po przejściu 500-et metrów zauważam jakichś śpiących ludzi. Oczywiście, to Ewka i Agnieszka! Budzę je, też się strasznie cieszą że jednak się spotkaliśmy. I oczywiście nie dają mi dojść do słowa, bo muszą opowiedzieć mi wszystkie swoje ekscytujące przygody z dnia wczorajszego.
Plaża w Makri jest piękna. Piasek, błękitna woda i słońce. Niestety, słońce okazuje się dość zabójcze. Nie mam pojęcia, jak ludzie wytrzymują 2 tygodnie leżąc codziennie na plaży, my mieliśmy w tym kłopot przez tylko dwa dni. Poranki i wieczory są najprzyjemniejsza częścią dnia. Ale od godziny 10 do 19 nie da się tam wytrzymać. Co chwilę wchodzę do wody, żeby się ochłodzić, ale woda jest tak słona, że po każdej kąpieli muszę iść pod restauracyjny prysznic, przez co cała ta akcja się straszliwie wydłuża.
Rozmawiam z Ewką i ona mówi,że jak chodziła do podstawówki, to największym szpanem w klasie było wyjechanie z rodzicami na wakacje do Grecji. Teraz mamy okazję zweryfikować to "marzenie dzieciństwa" i dochodzimy do wniosku, że to byłyby najnudniejsze wakacje naszego życia! Może to już zboczenie, ale po tych dwóch dniach mamy już dość tej sielskiej plaży i chcemy poczuć smak roztopionego asfaltu i ruszyć dalej...
text by Judyta Warzecha
Ta podróż była wyjątkowa. Nie tylko przez to, że podróżowaliśmy po Rumunii, w moich wcześniejszych wyobrażeniach "dzikim" kraju, a naszym celem był magiczny nieznany Istambuł. Chyba dlatego, że zobaczyłam, jak dobrzy i bezinteresowni mogą być ludzie. uświadomiłam sobie, ze do przeżycia potrzeba niewiele, wystarczy chleb, ser, pomidory, woda z kranu. Gdy po powrocie opowiadałam znajomym o naszym tripie, wszyscy patrzyli się z niedowierzaniem na to, iż spaliśmy u nieznajomych, jeździliśmy stopem po Turcji, spaliśmy na plaży.... Ale to chyba jest tak, że pewne rzeczy trzeba przeżyć, żeby w nie uwierzyć. Z drugiej strony, gdy podróżuję, jestem bardziej otwarta, łamię się, robię rzeczy, których wstydziłabym się w "cywilizowanym" świecie. Wiem, że niektórych ludzi i tak już nigdy nie zobaczę i muszę wziąć od nich szybko, to co mają najlepsze. Ewka jest tego typu osobą. W życiu codziennym ciężko z nią wytrzymać, bo jest bałaganiarą, wszystkiego zapomina, taka trochę z niej wariatka. Ale w czasie podróży jej otwartość, brak jakichkolwiek konwenansów, bezpośredniość są najbardziej przydatne. Często podróżnikom ciężko jest wrócić do rzeczywistości, gdzie trzeba trzymać się zegarka, a nie słońca, zarabiać pieniądze i płacić czynsz. W gruncie rzeczy, dla nich chyba to jest trudniejsze niż samo podróżowanie.
Rumunia
Docieramy do Satu Mare o 23 w nocy. Jestem trochę przerażona, bo kompletnie nie wiemy, gdzie spać, nie znamy ani słowa po rumuńsku, ani nikogo z miasta. Na mapie wyglądało to na jedno z większych miast Europy, ale w rzeczywistości Satu Mare przypomina polska prowincję. Głowna ulica miasta wygląda jak wiejska droga, bo ściągnięto z niej asfalt, a na dodatek pomiędzy samochodami jeżdżą tam konne furmanki! Surrealistyczny nastrój spotęgowany jest przez wygląd świateł ulicznych, które odliczają w sekundach niczym rakieta kosmiczna, ile czasu kierowcy maja czekać na zielone światło.
Kierujemy się w stronę rzeki, bo Ewka powiedziała, ze da się tam spać, choć jest trochę niebezpiecznie. Wygląda tam naprawdę nieciekawie, a na dodatek łazi za nami sfora bezdomnych psów. Agnieszka zatrzymuje się i mówi, że nigdzie się nie ruszy, dopóki psy nie odejdą. Czekam chwilę, aż uzmysłowi sobie, ze jeszcze gorsze rzeczy mogą na nas czekać tej nocy ...
Okazuje się, że jedyne miejsce, gdzie możemy rozbić namiot to czarne chaszcze ulokowane wzdłuż koryta rzeki. Paradoksalnie, nie ma tam żadnego oświetlenia, więc nikt obcy nas nie zauważy, ale z drugiej strony jest tam mega ciemno, co potęguje jeszcze bardziej nasz strach. Oczyszczamy teren z plastikowych butelek, foliowych siatek i innych śmieci i próbujemy rozbić obozowisko. Idzie ciężko, bo z Agnieszką ciężko współpracuje się tej nocy (jak i każdej innej;D) -przez cały czas jest pewna, ze ktoś się skrada w naszym kierunku, co okazuje za pomocą okrzyków w stylu - "Boję się!"-"Nie zmrużę oka tej nocy!", itp. Już powoli zaczyna mnie męczyć odgrywanie tej silnej i odpowiedzialnej osoby, która niczego się nie boi. W końcu wchodzimy do namiotu, jest strasznie twardo i na dodatek gorąco (ale ze względów bezpieczeństwa zamykamy wszystkie wyjścia). Ja nie mam jakichś większych problemów z zaśnięciem, ale niestety moja współtowarzyszka ma, więc co chwilę budzi mnie ze snu kwestia w stylu - "Podziękuję Bogu, jeśli przeżyję tę noc" lub "Ostatni raz zdecydowałam się na taką wyprawę". Tak to jest, jeśli zabiera się na wielką podróż przypadkowo poznane osoby.....
Rano okazuje się jednak, ze udało nam się przeżyć noc, tak więc robimy szybką toaletę w nadrzecznych krzakach, gotujemy wodę na herbatę na małej turystycznej butli, a następnie opuszczamy to przemiłe miejsce.
Niestety, Satu Mare w blasku dnia nie prezentuje się lepiej niż w nocy. Dominuje socjalistyczna architektura, wszystko jest szare i przybrudzone, a ludzie też jakoś patrzą na nas spode łba. Czyżby to przez nasze wielkie plecaki i sandały na nogach? Zaczynam już mieć trochę dosyć, bo chciałabym jak najszybciej spotkać się z Ewka i resztą ekipy, a oni siedzą w polskich wioskach na Bukowinie i ciężko jest określić, kiedy dotrzemy w tym samym czasie do wspólnego punktu na mapie. Nie znajduję żadnego oparcia w Agnieszce, więc jedyną pociechą tego dnia jest dla mnie krótka rozmowa z Ewka przez telefon.
Kierowca Złote Zęby
Łapiemy stopa w kierunku Georgheni. Ogólnie nie stoimy w żadnym miejscu dłużej niż 15 minut, bo w Rumunii autostop jest czymś w rodzaju kolejnego oficjalnego rodzaju transportu obok autobusów i pociagów. A to wszystko przez to, ze do niektórych wiosek jadą dwa autobusy na dzień, więc gdy ktoś nie posiada auta, a musi dotrzeć do pracy, to posiłkuje się autostopem. Z perspektywy socjologicznej jest to ekologiczne, a na dodatek zbliża do siebie społeczeństwo. Nie wyobrażam sobie podobnego procederu w krajach Europy Zachodniej, np. we Francji.
Zatrzymuje się auto. Kierowca jest ok. sześćdziesiątki i olśniewa złotym uzębieniem. Na wstępie rzuca nam na siedzenie kiść winogron i kilka brzoskwiń. Miły gest. Jedyna kwestia, jaką znamy po rumuńsku to "Merdżem la?", czyli "Czy jedzie pan...?", więc przez całą drogę porozumiewamy się na migi. Jedziemy jedną z głównych rumuńskich dróg, lecz niestety jest to jednopasmówka z ograniczeniem do 70 km/h. Ale nie przeszkadza to naszemu rajdowemu kierowcy, który wyprzedza wszystko, co się rusza i jedzie z przeciętną prędkością 120 km/h. Ja jestem zadowolona, bo wreszcie mamy szansę dotrzeć na czas do Gheorgeni. Nasz kierowca co chwilę się zatrzymuje, raz po 3 kg malin od przydrożnych przekupek, drugi raz po wiadro jagód. Sprawia wrażenie, jakby wcale nie potrzebował tych owoców, tylko chce dać zarobić tym babciom. Gdy pan "Złoty uśmiech" nas wysadza, spontanicznie rzucamy się sobie w ramiona ,choć naprawdę rzadko zdarzają mi się takie wylewne gesty. Nie wiem czemu, ale tego kierowcę od początku polubiłam.
CDN...
rozwiewam wszelkie obawy: blog nie umarl, a jego wlascicielka ma sie bardzo dobrze i obecnie przebywa w Zambii, gdzie bardzo jej dobrze, tylko z internetem i czasem kiepsko i nie zanosi sie aby stamtad powrocila przez najblizsze 11 miesiecy...
wszystkich spragnionych wiesci z Zambii zapraszam na http://ewawafryce.blogspot.com
jesli uda mi sie tu jakiegos stopa zlapac to nie omieszkam sie tego szczegolowo tutaj opisac. Puki co rozgladam sie za jakims godnym, meskim towarzyszem podrozy i czekam na grudniowe wakacje...
Nigdy w drogę nie wyruszają same – zawsze we trzy. Często jeżdżą autostopem, ale gdy jest taka potrzeba, korzystają z innych środków lokomocji. Taka podróż to też forma żebrania o ludzką dobroć, życzliwość, o Bożą opiekę. – Nieraz się zdarzało, że stałyśmy na drodze i nikt nie chciał się zatrzymać. I wtedy mówiłyśmy: Panie Boże, skoro nas posyłasz tam, gdzie jedziemy, to nie zostawiaj nas tutaj samych na tej drodze, tylko przyślij jakiś szybki samochód – wspomina mała siostra Martine i opowiada historię podróży do Francji. – Miałyśmy tylko pięć dni, by dotrzeć na śluby wieczyste naszych sióstr. I zawsze, kiedy wydawało nam się, że zostaniemy na noc bez dachu nad głową, nagle pojawiało się eleganckie BMW, które pędząc 250 kilometrów na godzinę, wiozło nas do celu. A ja z radości po cichu sobie powtarzałam: Super, Panie Jezu, po prostu super!
W podróży jest różnie: niektórzy kierowcy zagadują, pytają o cel wyprawy, o życie zakonne, o ubóstwo. – Czasami te rozmowy są bardzo głębokie, stajemy się dla ludzi świadectwem, że Pan Bóg jest, że się nami opiekuje, troszczy się o nas. Że nawet ten samochód, którym teraz jedziemy, to Jego dar dla nas – mówi mała siostra Rafaela.
Historii z podróży mają całe mnóstwo: godzinami mogłyby opowiadać o ludziach, którzy im pomogli, przyjęli na nocleg, nakarmili. O kierowcach, którzy nadkładali drogi, by dowieźć je na miejsce. O tym, jak dzwonili, by się upewnić, że bezpiecznie dotarły. O przypadkach, zbiegach okoliczności, o szczęściu.
– Stoimy pewnego razu przez dwie godziny na mało uczęszczanej drodze. Nie ma samochodów, nie ma się kto zatrzymać. Zaczęłyśmy mówić różaniec. Kończyłyśmy właśnie pierwszą dziesiątkę, gdy przed nosem przemknęło nam pierwsze od dłuższego czasu auto. Wstąpiła w nas nadzieja, ale niestety kierowca nie zwrócił na nas uwagi i pomknął dalej. Trudno. Zaczęłyśmy z ufnością odmawiać kolejną dziesiątkę. I po chwili, nie wierząc własnym oczom, zobaczyłyśmy, że ten sam kierowca wraca po nas. – Pan Bóg by mi nie wybaczył, gdybym sióstr nie zabrał, dlatego zawróciłem – tłumaczył się chwilę później.
Zima 2006 rok. Na dworze straszny mróz – 25 stopni Celsjusza. Siostry dostały trochę jedzenia, teraz muszą przygotować posiłek. Zazwyczaj siadają na ławce – w parku albo na ulicy. Szykują kanapki. Czasami się podzielą z innym biednym, ale tego dnia nie mają gdzie przysiąść, są zmarznięte, muszą się ogrzać. – Chodziłyśmy po ulicy, szukając jakiegoś ciepłego miejsca, na przykład baru – nic nie było w pobliżu. Wreszcie wypatrzyłyśmy pizzerię – przypomina sobie małą siostra Rafaela. Zajrzały do środka. Właściciel ze zdziwieniem popatrzył na niecodziennych gości w habitach. Zgodził się, by usiadły przy stole, zaproponował herbatę. Gdy zabrały się do szykowania kanapek, zaprotestował. – Niech siostry sobie nie żartują, my wam zaraz damy jeść – i kilkanaście minut później na stole pojawiła się ogromna gorąca pizza. – Ale najważniejsze było to, że ten mężczyzna usiadł z nami przy stole i zaczął rozmawiać o swoim zranieniu, nieudanym małżeństwie, o księdzu, który go upokorzył w dzieciństwie – wspominają.
– Robimy tak jak św. Dominik: prosimy o jedzenie i głosimy słowo Boże – tłumaczą.
Rafaela: – Mogłabym zadzwonić do znajomych i powiedzieć: „Przyślijcie mi to i to”, ale nie o to chodzi w naszym życiu. My jesteśmy zakonem żebraczym. Zechce nas ktoś obdarować – będziemy miały. Nie zechce – trudno. Nic nam się nie należy.
Być ubogim w świecie, gdy tylu jest ubogich – tak widzą swoje powołanie. Nie mieć nic. Dzielić się tym, co dostaną. Kiedy chorują, chcą leczyć się w szpitalach dla najbiedniejszych. Czasami jedzą razem z bezdomnymi w jadłodajni. – Doświadczamy wtedy tego, że jesteśmy takie same jak oni: ani lepsze, ani gorsze. Jednakowo ubogie – mówi mała siostra Rafaela. I dodaje: – To Bóg nas do nich posyła, byśmy mogły im powiedzieć: jesteście naszymi braćmi.
Zdarzyło się, że biedak zaczepił je na ulicy i poprosił o pieniądze. – Nie mamy pieniędzy, same jesteśmy biedne i prosimy innych o chleb. Gdy to usłyszał, wysupłał z kieszeni swoje drobniaki i chciał nam je dać – przypominają sobie.
Rafaela nigdy nie zapomni swojej pierwszej misji w Polsce. Zostały zaproszone do Krakowa. Spały na plebanii w Nowej Hucie. W południe poszły do pobliskich bloków. – Do tej pory mieszkałam w naszych domach za granicą i prosiłam o jedzenie po francusku albo po włosku. Teraz miałam te same słowa powiedzieć po polsku. I jakoś nie chciały mi przejść przez gardło. Chyba pierwszy raz dotarło do mnie, że ja nic nie mam, że jestem żebraczką.
Słowo żebrak to problem, ale nie dla nich, bo jak św. Dominik, idą za Jezusem żebrzącym o miłość człowieka. Problem mają ich rodziny. Niektórzy rodzice nie mogą pogodzić się z wyborem córki, potrzebują bardzo dużo czasu, by oswoić się z tym słowem.
Żebranie nie jest łatwe. Nabiera sensu tylko w Jezusie, który posyła swoich uczniów „bez złota i srebra”. Trzeba się poniżyć, trzeba prosić o czyjąś łaskę. Trzeba się przyznać: nie mam nic. Kiedy przed laty szukały materiału na habity, wysłały list do jednej z firm we Francji. Napisały, że z własnego wyboru są ubogimi misjonarkami i nie mają za co kupić tego materiału, więc proszą o dar. Dostały.
Nim zamieszkały we fraterniach, korzystały z ludzkiej gościny, ale przyszedł moment, że zdecydowały, by w każdym kraju było jedno stałe miejsce wspólnoty. Nie miały pieniędzy na wznoszenie nawet najskromniejszych domów, więc znów prosiły: o deski, cegły, cement, glinę. O farbę. O klamki, okna. – Wielu ludzi się z nami zaprzyjaźnia, pomaga nam, przesyła dary, czasem pieniądze. To są takie prezenty od Pana Boga – mówi mała siostra Martine.
Mogłyby mnożyć historie o spotkaniach z ludźmi, o długich rozmowach – trudnych, bolesnych, czasem radosnych, bo każde takie spotkanie – choćby najkrótsze – to jakaś historia. Lubią opowiadać o ubogiej rodzinie z Argentyny, do której trafili mali bracia. Poprosili o jedzenie. Ale rodzina nic nie miała. Matka wysłała jednak dzieci do sklepu, by zrobiły zakupy na „krechę”. Po kilku latach, zupełnie przypadkiem bracia trafili w to samo miejsce. Jedna z córek poznała ich i zaprowadziła do rodziców. – Krótko po waszej wizycie wszystko się u nas się zmieniło. Mąż znalazł pracę, mamy z czego żyć – usłyszeli.
Martine pamięta dobrze, jak przed laty zapukała do jednego z domów. Poprosiła o chleb. Podenerwowany mężczyzna zaczął strasznie krzyczeć. – Wynocha na ulicę! – wrzasnął i z całej siły zamknął jej przed nosem drzwi. – Mogłam te słowa odebrać jak bardzo raniące. Ale w pewnej chwili uświadomiłam sobie, że ten człowiek ma rację: moje miejsce jest na ulicy. Potraktowałam to jak proroctwo. Moją misją jest ulica, by iść na spotkanie z ludźmi.
* * *
– Z głównej drogi pojedzie szanowna pani w lewo, pod górę i już będzie widać takie małe chatki, jak dla krasnoludków – kieruje mnie rowerzysta, który pod sklepem rozgrzewa się buteleczką piwa. – Siostry to jak dar z nieba dla nas – mówi chętny do pogawędki. Odstawia rower, opiera się o mój samochód, chcąc najwyraźniej kontynuować rozmowę. – Widzi pani, my tu różnie żyjemy. Jedni mają więcej, drudzy mniej. Jedni budują duży dom i wielkie ogrodzenie, innych stać tylko na małą chałupę. A siostry nie mają nic. I wie pani co? One są chyba najszczęśliwsze.
Artykuł Katarzyny Kolskiej o Małych Siostrach Baranka ukazał się w miesięczniku W Drodze (nr 3/2009).
Całość możecie przeczytać tutaj http://www.mateusz.pl/wdrodze/nr427/10.htm
no wreszcie dopadlam Internet. przypuszczam ze do konca sierpnia raczej nie macie co liczyc na jakies dluzsze relacje i impresje - wyciskam z podrozy ile sie da i raczej na internetowe posiedzenia nie mam czasu...ale po powrocie obiecuje wyczerpujaca relacje!
Rumunia jest genialna! tak w telegraficznym skrocie: mamy juz za soba Maramuresz, Bukowine, teraz trafilismy po niesamowitego wielkiego, kolorowego, transylwanskiego domu w wiosce pod Sigishoara. Jutro moze wypad do Sibiu, potem moze Braszow i uderzamy nas Morze Czarne i wzdloz wybrzeza do Bulgarii i Stambulu. No i spowrotem chcem jeszcze spenetrowac troche miejsc Rumunii.
moze uda mi sie jakos w miedzczasie zrzucic jakies fotki...
czekajcie na relacje!